niedziela, 21 grudnia 2008

Błogosławionych Świąt!

Ten, któremu moglibyśmy powiedzieć:
„Jesteś daleko i zostawiasz nas samych.
Co Ty robisz z człowiekiem,
którego stworzyłeś?” –
ten Bóg wydaje nam samego siebie,
przyjmując na siebie
nasza własną słabość.
Bóg daje siebie, stając się tym,
czym my jesteśmy.
Tajemnica i niepojęty dar,
ofiarowany w tajemniczy sposób nam,
uczniom Chrystusa.

Niech te święta Bożego Narodzenia
przyniosą pewną tęsknotę i czułość,
wiele poruszających nas uczuć,
niech przywrócą naszym oczom
obraz najkruchszego dzieciństwa.
Niech pozwolą zobaczyć równocześnie i piękno, i niewinność,
kruchość istnienia i opiekę, jakiej się ona domaga,
i miłość, której od nas wszystkich oczekuje.

wtorek, 16 grudnia 2008

Adwentowe oczekiwanie

Zacznę tym razem dość nietypowo, bo od utyskiwania. Chociaż wszyscy mamy dość narzekań, wylewania swoich pretensji i żalów, to jednak drażni mnie rzeczywistość, którą odkrywam w sobie i innych. Mówimy, że Adwent jest czasem oczekiwania. Niektórzy dodają przymiotnik: radosnego. A ja jak na złość nie widzę ani tej radości, ani tego oczekiwania. Jest inaczej. Jeśli już na coś czekamy, to na święta, świąteczny stół, choinkę, prezenty. Ciekawe, dla ilu z nas ten kończący się już Adwent stał się okazją do przygotowania na śmierć? Czy to "radosne" przygotowanie nie odstręcza nas od istoty Adwentu, bo przecież tak trudno pogodzić nam radość ze śmiercią. Przypomina mi się tutaj pewna anegdota, o tym jak jeden z świątobliwych przemyskich biskupów odmawiał modlitwę do Anioła Stróża. Zawsze kończył ją w dość nietypowy sposób: "Strzeż duszy i ciała mego, zaprowadź mnie do żywota wiecznego - ale jeszcze nie dzisiaj. Amen." Podobno w tej modlitwie tkwił sekret jego długowieczności. Żarty żartami ale chyba jest w nas ciągłe dążenie do odwlekania tego, co wieczne, ostateczne.
Wczoraj byłem na pogrzebie. Zupełnie podobnym do innych. Zmarła była po siedemdziesiątce, miała całą listę chorób i trudności. Łącznie z tą, że w kwietniu pochowała swojego męża. I proboszcz w homilii zauważył ciekawą rzecz: "Wielkanoc przeżywali razem tu, na ziemi. A na Boże Narodzenie ona postanowiła wybrać się do niego." Może i nieco patetyczna metafora. Ale jest w niej jakaś moc, siła, która potrafi zburzyć powstały w naszych sercach i umysłach mur oddzielający nas skutecznie od wieczności. Żyjemy tak, jakby wszystko tu, na ziemi się kończyło. Tymczasem Jezus przyjdzie ku nam od strony wieczności.
Ostatnio jedna z moich uczennic skarżyła się, że niedzielna Msza święta trwała ponad godzinę. Odpowiedziałem: "Ale Ty będziesz biedna, gdy pójdziesz do nieba. Skoro nie potrafisz wytrzymać z Bogiem więcej niż godzinę, jak wytrzymasz całą wieczność?"
Była łyżka dziegciu na początek, niech będzie też trochę miodu na koniec. Widzę dzieci, które przez cały Adwent przychodzą na Roraty z papierowym sercem w dłoni. Na sercu każde wypisuje dobry uczynek i swoje nazwisko. Ktoś powie, że liczą na wylosowanie figurki. Ale ja myślę, że to one najlepiej przygotowały się na nadchodzące święta. Tak, jak umiały, jak mogły. Bo w końcu dobry uczynek wypisany na skrawku papieru to już jest jakiś konkret. Jakiś wdowi grosz wrzucony do skarbony Bożej miłości.
Przed nami wielkie antyfony. Jeszcze nie jest za późno, by oczekiwać Pana. On przyjdzie. Przyjdzie z pewnością. Pytanie tylko, czy zastanie przygotowaną gospodę mojego i Twojego serca, czy też pokażemy mu szopę i żłób, sami zająwszy się piękną zewnętrznością świąt.

piątek, 7 listopada 2008

Moje babcie

Jest ich kilka. Pośród nich takie, które odwiedzam regularnie, raz w miesiącu. Przynoszę im Pana Jezusa, który odpuszcza im grzechy i karmi swoim Ciałem. W zamian dają mi opowieści o dobrych wnukach, złych sąsiadach, o cierpieniu i starości, które ich dotknęły. Jedne niepogodzone z życiem, bardzo nieszczęśliwe, inne - mimo ciężkiego krzyża bólu i niedołęstwa, uśmiechnięte, świadome swojej misji - misji filara wspólnoty Kościoła, filara, który swoim cierpieniem, modlitwą i ofiarą podtrzymuje cały gmach. Jeszcze inne, bardzo radosne. Wdzięczne Panu Bogu, dzieciom, wnukom, całemu światu za każdy, najmniejszy przejaw dobra.

Jeden Pan Bóg wie, ile zawdzięczamy tym naszym babciom, często opuszczonym, osamotnionym. Do nich nie przyjedzie reporter, aby nakręcić sensacyjny program, ani nawet domokrążca nie zajrzy, bo niewiele mógłby uszczknąć z niewielkiej renty czy emerytury.

Ich twarze. Pomarszczone, pergaminowe, ale jakże piękne. Czasem z wyciśniętym bólem, grymasem smutku. Innym razem promieniste, mimo upływającego czasu piękne. Ich oczy, często przeszklone łzą na widok księdza z Panem Jezusem.

Moje babcie przywracają mi klimat, którego brak od czasu do czasu odczuwam. Klimat pokoju mojej babci, która od kilku lat jest już u Pana. Ciepło, otwarcie na człowieka, dobroć i wielki spokój, który udziela się wszystkich przychodzącym.

Odchodzą spokojnie. Bez lamentu, patosu. Wiem, że idą prosto do nieba. I nadal są filarami. Bo przeszły przez życia z Bogiem w sercu, z dobrocią na ustach i z miłością w czynach.

A teraz niech przemówią moje babcie:

"Proszę księdza, tak mi źle, bo słyszę, jak biją dzwony, widzę, jak ludzie idą do kościoła, a ja już nie mogę. Tak bardzo mi z tym źle."

"Mój tato na łożu śmierci powiedział mi: Nie zostawiaj niczego na starość. Zawsze byłam wierna temu głosowi."

"Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy. I herbatę zrobią i przyniosą, i spytają, jak się czuję. Tak mi tu z nimi dobrze."

Bardzo lubię te moje babcie. One modlą się także za mnie. Kiedy śpię, a one spać nie mogą. Kiedy jestem w kościele, w którym one od dawna nie były. Kiedy uczę ich wnuki w szkole. One są. Filary Kościoła. Moje babcie.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Potęga słowa

Mówi się, że żyjemy w epoce obrazu. Że słowo nie działa już tak, jak kiedyś, że nie trafia już do odbiorcy. Człowiek potrzebuje obrazu, który mógłby przykuć jego uwagę, zaangażować zmysły, po prostu zainteresować. I pewnie coś w tym jest. Jednak słowo nadal ma wielką moc.

Ciekawe, że św. Jan zaczyna swą Ewangelię od poematu o Słowie. "Na początku było Słowo". Nie obraz. Nie dźwięk. Nie żadne multimedia. Ale właśnie słowo. Czyżby Syn Boży nie przewidział tej wielkiej dewaluacji słowa, którą wieszczą dzisiejsi specjaliści od reklamy i marketingu? Ciekawe, że greka, w której Jan spisał swą Ewangelię, rozumie ów Logos na różne sposoby. Nie tylko jako słowo, ale też jako sens, zasadę wszystkiego. Jest w tym coś niezwykle głębokiego i twórczego. Bo choć istotnie człowiek XXI wieku jest nieustannie zalewany potokiem słów, to jednak słowo zachowało swą moc, swoją potęgę.

Na czym polega potęga słowa? Podczas gdy obraz z biegiem czasu ulega deformacji, zapomnieniu, słowo trwa. Trwa w niezmienionej formie, nieraz przez wiele lat. I to nie tylko na pergaminie, kartce papieru czy twardym dysku komputera. Także w człowieczym sercu. Podczas gdy obraz wiele mówi nam od razu, kiedy tylko zobaczą go nasze oczy, słowo jest bardziej dyskretne. Na początku często niezrozumiałe, wieloznaczne, z czasem zyskuje na znaczeniu, dojrzewa, pracuje w sercu słuchającego wydając konkretny plon. Tak jest właśnie ze słowem Bożym. Można znać daną perykopę na pamięć od dzieciństwa, a odkryć ją na nowo, przeżyć zupełnie inaczej, w życiu dorosłym czy w starości.

Moc Bożego słowa nie powinna nas dziwić. Słowo Boga ma moc sprawczą, performatywną. Sprawia to, co oznacza. Ale Bóg jest Bogiem i Jego słowo może wszystko. To, co najbardziej mnie uderza, a zarazem fascynuje, to ludzkie słowo, które czasami ma również wielką moc. Obserwuję to na sobie. Widzę, jak słowa, które kiedyś usłyszałem, powoli, ale konsekwentnie zmieniają moje życie, wartościowanie, moje podejście do wielu ważnych spraw. Słyszę słowa brzmiące w duszy, widzę je oczyma wyobraźni i pamięci wypisane w jakiejś broszurce czy księdze, którą kiedyś czytałem. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu wielkich mistrzów słowa, takich jak ks. Józef Tischner, czy Wielki Poeta Zbigniew Herbert. Do obu z nich, bardziej lub mniej świadomie wciąż nawiązuję.

Ale chyba najbardziej zadziwia człowieka moc jego własnych słów. Sytuacje, w których ktoś przychodzi i przypomina mi moje słowa wypowiedziane dawno temu. Słowa, których sam już nie pamiętam i często się dziwię, że ja coś takiego powiedziałem. Co więcej: słowa, które niekoniecznie miały być w moich ustach słowami wielkimi, o doniosłym znaczeniu. Tymczasem dla tej osoby akurat te słowa były niezwykle ważne. Bo były otwarciem oczu na inną rzeczywistość. Bo stanowiły kroplę, która wydrążyła skałę serca tworząc najpiękniejsze i najszlachetniejsze kształty. Kilka dni temu, pewien młody człowiek przypomniał mi słowa, które wypowiedziałem półtora roku temu. Pamiętam tę rozmowę. Wydawało mi się, że do niego absolutnie nic nie trafia, że mój wysiłek jest daremny. Poza obojętności, którą wówczas przyjął nie zniweczyła potęgi słowa. I to jest tylko jeden przypadek, o którym akurat się dowiedziałem.

Potęga słowa jest niewątpliwa. Niesie wezwanie do wielkiej odpowiedzialności. Ktoś powiedział, że słowa, które wypowiadamy, lub co gorsza, zapisujemy, żyją odtąd własnym życiem. My możemy zmienić poglądy, ale słowa, które od nas wyszły pozostaną takie same. Będą pracować bez naszego udziału: na ludzką zgubę lub ratunek.

czwartek, 16 października 2008

Być przewodem

Chyba do końca życia będę pamiętał pierwsze rekolekcje Dziesięciu Kroków organizowane w naszej archidiecezji. Był luty 2002 roku, Helusz. Zaraz po studniówce dołączyłem do tych, którzy dzień wcześniej rozpoczęli rekolekcje. To był niezwykły czas. Wszyscy byli jakby przeniknięci działaniem Bożej łaski. Szczególnie mocno zapamiętałem z tych rekolekcji modlitwę wstawienniczą. Pamiętam, że nie bardzo byłem do niej przygotowany. To był ciężki dzień, końcówka rekolekcji, zmęczenie dawało się we znaki. Pamiętam, że powiedziałem wtedy: "Panie, ja nie mam ochoty, ale jeśli Ty chcesz - działaj przeze mnie". I pierwsza osoba, która poprosiła mój zespół o modlitwę padła bez ruchu. Później dowiedziałem się, że to był "spoczynek w Panu". Potem również działy się niezwykłe rzeczy, ludzie prosili w bardzo intymnych sprawach, otwierali się na działanie łaski. Był płacz, radość i taki dziwny w tym wszystkim pokój.
Wtedy po raz pierwszy poczułem się jak przewód elektryczny, sam z siebie słaby i niewiele wart, ale przewodzący prąd pod bardzo wysokim napięciem. Wiedziałem, że nie ja byłem animatorem tamtej modlitwy, ale On. Wiedziałem też, że posłużył się moją osobą. Niewątpliwie był to wówczas dość ważny moment w moim rozeznawaniu powołania.
Odkąd zostałem kapłanem coraz częściej czuję się jak ten przewód. Widzę, tak bardzo namacalnie, jak przez moje słowa, czyny działa Boża łaska. Jak Bóg posługuje się mną, by wyprostować kręte nieraz drogi ludzkiego życia, podnieść z upadku, wlać nadzieję. I mimo upływającego czasu to doświadczenie nie przestaje być niesamowite. Nie wiadomo skąd przychodzą ludzie, którzy proszą o radę, modlitwę i odchodzą umocnieni. I daje się w tym wszystkim odczuć bardzo bliską obecność Boga. Który jest, który działa bardzo konkretnie, tu i teraz. I po wszystkim, jakby chciał powiedzieć: "Dobra robota".
Doświadczenie bycia przewodem jest chyba jednym z najpiękniejszych doświadczeń, jakie można sobie wyobrazić. Bo przewód pod wpływem Bożej mocy sam też się rozgrzewa.

sobota, 27 września 2008

Lecz oni nie rozumieli...

Gdy wszyscy pełni byli podziwu dla wszystkich czynów Jezusa, On powiedział do swoich uczniów: „Weźcie wy sobie dobrze do serca te właśnie słowa: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi”.
Lecz oni nie rozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte przed nimi, tak że go nie pojęli, a bali się zapytać Go o nie. (Łk 9, 43b-45)

Zachowanie Jezusa przeczy wszystkim zasadom marketingu. W momencie największej prosperity, kiedy tłumy za Nim szaleją, ludzie zostawiają swoje domy, by iść za nim, trwają przy nim bez jedzenia i picia wiele godzin, może nawet dni, słuchają Go jak wyroczni, poszliby za Nim w ogień widząc Jego cuda - Jezus mówi o swojej śmierci. To tak jakby walnął swoich uczniów obuchem w łeb. Oni pełni entuzjazmu, pełni nadziei na lepsze życie, zapału do pracy, rozradowani widocznymi owocami podejmowanej misji - nagle usłyszeli coś, co kompletnie nie pasowało do sytuacji. Usłyszeli słowa, które zwyczajny człowiek wypowiada w chwili załamania, niemocy, jakiegoś dołka, ale nigdy będąc na szczycie sławy, w centrum zainteresowania rzesz. Oni widzą tłum pełen euforii, Jezus widzi już inny tłum, ten z dziedzińca rzymskiego namiestnika, tłum żądny Jego krwi.
Ewangelista notuje, że uczniowie nie zrozumieli dziwnych słów Mistrza i bali się go pytać. Pewnie uznali to za chwilową niedyspozycję Jezusa. A może gdzieś w środku brali pod uwagę możliwość porażki, niepowodzenia. Jednak ta wizja nie odpowiadała ich wyobrażeniom. Bali się pytać Jezusa, bo On mógł im powiedzieć straszną dla nich prawdę, ze szczegółami wyłuszczyć, co się z Nim stanie, co się stanie z nimi. Po co pytać, skoro na razie jest dobrze? Po co szukać prawdy, jeśli łatwiej żyć w świecie własnych wyobrażeń, może nie do końca prawdziwych, ale za to jakże pięknych. Jezus mówi tym postawom: nie! I dlatego aż trzykrotnie zapowiada apostołom swoją mękę. Zawsze z tym samym skutkiem. Może gdyby wtedy Go posłuchali, może gdyby choć jeden z nich zdobył się na odwagę zadania tego najstraszniejszego z pytań, inaczej wyglądałyby obrazy ukrzyżowania, z apostołami w tle? Nie rozumieli, ale w głębi serca wyczuwali, że prawda może zmiażdżyć idyllę, którą właśnie snuli. Nie zapytali, bo przecież chwila, która wówczas trwała była zbyt cenna, by ją popsuć. Aż przyszedł ten straszny wielkoczwartkowy wieczór. I Jezus został sam. A oni wciąż nie rozumieli. I już nie mogli Go zapytać, bo oto został wydany w ręce ludzi.

Łatwiej nie rozmawiać o trudnych sprawach. Ale czy tak ma postępować chrześcijanin?

niedziela, 14 września 2008

Podwyższenie Krzyża

Znak krzyża towarzyszy nam od zawsze. To tym znakiem naznaczyli nas nasi rodzice w dzień chrztu świętego. W tym znaku zostaliśmy włączeni do ludu Bożego. Tego znaku nauczyła nas Mama, Ojciec, może Babcia zanim jeszcze potrafiliśmy wymówić pierwszą z naszych modlitw. Ten znak towarzyszy nam na co dzień: nim rozpoczynamy i kończymy każdą modlitwę, widzimy go na ścianach naszych domów, kościołów, w przydrożnych kapliczkach i na cmentarzu. Przez ten znak dostępujemy odpuszczenia grzechów w sakramencie pojednania. I może warto w dzisiejsze święto zastanowić się: czym właściwie jest dla mnie krzyż Chrystusa? czy nie spowszedniała mi jego obecność w moim życiu? czy zdaję sobie sprawę z tego, jak wielkim bogactwem jest krzyż dla wierzących?

Kasia wraz z rodzicami sprowadziła się do nowego domu, w nowej miejscowości. Pewnego dnia odwiedziła ją nowa koleżanka z nowej szkoły. Rozglądnęła się po pokoju i powiedziała: "Masz taki piękny pokój. Pięknie umeblowany, ładnie urządzony. Tylko jeden szczegół jakoś tu nie pasuje. Po co nad łóżkiem wisi ten obrazek, przecież wygląda jak kawałek starej szmaty". "To nie jest obrazek – odpowiedziała Kasia – Wiesz, kiedy byłam bardzo mała, w naszym domu wybuchł pożar. Było to w nocy. Rodzice obudzili się i szybko wybiegli z płomieni na zewnątrz. Przyjechała straż pożarna. I wtedy wszyscy uświadomili sobie, że ja zostałam w środku. Komendant straży załamał ręce. Było za późno, żeby kogoś tam wysłać. Wtedy jeden ze strażaków niewiele myśląc rzucił się w ogień, wbiegł do mojego pokoju, i wyrzucił mnie przez okno, gdzie złapali mnie jego koledzy. Ale on nie zdążył wrócić. To, co wisi nad moim łóżkiem, to kawałek jego kombinezonu. Jedyna pamiątka po człowieku, który poświęcił dla mnie swoje życie. Najcenniejsza rzecz, jaką w ogóle posiadam."

Krzyż wisi nad łóżkiem wielu z nas. Czy jest dla nas cenną pamiątką naszego odkupienia? Czy przypomina nam o tym, że Jezus Chrystus, Syn Boży, na krzyżu oddał życie po to, abyśmy my mogli żyć? On przyjął na siebie nasz wyrok. Wyrok, który zaciągnęliśmy przez nasze grzechy. Ile ich było? W ciągu tylu wieków, tylu pokoleń. Ile ich było w naszym życiu? On zabrał je wszystkie na drzewo krzyża, aby tam raz na zawsze je uśmiercić.

Izraelici szli przez pustynię. Bóg wyzwolił ich z ucisku faraona. Wyzwolił ich spod niewoli złego. Zatopił znienawidzonego władcę w wodach morza. Dał im wodę do picia, karmił ich manną i przepiórkami. W dzień osłaniał ich od żaru słońca, w nocy oświetlał ich drogę. Ale oni zaczęli szemrać. Nagle zatęsknili za swoją niewolą. Wówczas zaczęły kąsać ich węże o jadzie palącym. Wielu z nich zmarło, a wszyscy zasłużyli na śmierć. Jednak Bóg okazał im miłosierdzie. Kazał Mojżeszowi wywyższyć węża z miedzi. Każdy ukąszony, gdy tylko spojrzał na miedzianego węża, zostawał przy życiu. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Nadal trawi nas jad naszych grzechów, naszych niewierności. Grzech sprowadza śmierć. Nie ma innej drogi. I właśnie Jezus przyjął na siebie nasz wyrok. Został wywyższony na krzyżu, aby stać się nowym Wężem miedzianym. Każdy, kto z wiarą patrzy na Ukrzyżowanego, zostaje przy życiu. Kto z wiarą korzysta z darów Jego męki i śmierci, dziedziczy życie wieczne.

Na krzyżu objawiły się dwie rzeczywistości: wielka niegodziwość człowieka i nieskończona miłość Boga. Bo czy człowiek mógł uczynić coś gorszego niż zabicie swojego Stwórcy? To jest gorsze od wszystkich morderstw świata. A jednak logika Bożej miłości jest niesamowita. Im większym jestem grzesznikiem, tym większe mam prawo do Bożego miłosierdzia. Jezus zostawił nam wielki dar. Jest nim sakrament pojednania. W nim dokonuje się ta niesamowita wymiana, którą zapoczątkował krzyż. My dajemy Jezusowi nasze grzechy. On daje nam nowe życie, życie w swojej łasce, swojej miłości. Spowiedź to sakrament nadziei. Nadziei, która pozwala powstać z każdego upadku, która pozwala iść naprzód mimo wszystko. "Choćby grzechy wasze były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją" mówi Bóg w proroctwie Izajasza. Taka jest logika Bożej miłości.

Trzeba nam na nowo przyjrzeć się tajemnicy krzyża. Spojrzeć na zawieszonego na nim Zbawiciela i w krótkiej modlitwie powiedzieć Mu: dziękuję. A potem powtarzać ten gest zawsze, ilekroć spotkamy się ze znakiem krzyża.

wtorek, 9 września 2008

Być wszystkim dla wszystkich

Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych. (1 Kor 9,22)

Ostatnio właśnie te słowa Apostoła Narodów stały mi się szczególnie bliskie. Stać się wszystkim dla wszystkich. Co to właściwie znaczy?
Jakiś czas temu byłem na kongregacji katechetycznej w Łańcucie. Mój promotor wygłosił na niej ciekawy referat na temat interioryzacji, czyli przyswajania wartości. Naczelną tezą jego wystąpienia była ta, że przekaz wartości dokonuje się na drodze identyfikacji z autorytetem. Wartości nie da się nauczyć. Dopiero kiedy przekazujący wartości stanie się autorytetem, wychowankowie starają się naśladować jego styl, sposób bycia, by w jakiejś mierze, nie zatracając własnej osobowości, upodobnić się do niego, utożsamić się z nim. Pytanie: co zrobić, aby stać się takim właśnie autorytetem? Odpowiedzi udziela św. Paweł: Stać się wszystkim dla wszystkich. Nie po to, żeby być podziwianym, duszą towarzystwa, liderem, przywódcą. Po to, żeby przekazać Ewangelię. Patrzę wstecz na swoje życie. Na autorytety jakie w nim spotkałem, jakie miały na mnie wpływ. I faktycznie - promotor miał rację. Widzę, jak wiele rzeczy od nich przejąłem i jak bardzo stały się one moimi.
Jednak stawanie się wszystkim dla wszystkich może być niebezpieczne. Może trącić jakąś grą, jakimś aktorstwem, udawaniem, niezdrowym epatowaniem swoją rzekomą oryginalnością. Najbardziej pociągającym jest żywy autentyzm, autentyzm wiary, który cechuje miłość, wewnętrzny spokój i przejrzystość. I tu pojawia się problem. Bo człowiek jest tylko człowiekiem. I znów wraca św. Paweł, który stał się wszystkim dla wszystkich, czyli wyrzekł się tego, co było jego, cały czas pozostając przecież sobą, zdecydował się na poświęcenie wszystkiego, co przeszkadzałoby mu w osiągnięciu najważniejszego celu: by ocalić przynajmniej niektórych. Widać tu, jak wielkim realistą był Paweł. Choćbym nie wiadomo jak się starał, nie wiadomo co robił, to i tak nie uda mi się ocalić wszystkich. Co nie znaczy, że można dać sobie spokój. Bo tych niektórych może być więcej albo mniej. I w jakiejś mierze zależy to także od mojego zaangażowania.

Być wszystkim dla wszystkich to także dawać wszystko. Dawać z siebie. Swój czas, pieniądze, zdolności, wiedzę. Dawać po prostu. Służyć całym sobą.

Być wszystkim dla wszystkich to w końcu polecać ich Temu, od którego wszystko zależy. Który posyła, by czynić uczniów. Który daje wzrost wszystkiemu, co zasiane i pielęgnowane.

niedziela, 24 sierpnia 2008

Zmiany

W życiu każdego człowieka zdarzają się zmiany. W życiu księdza z pewnością jest ich więcej niż w życiu osoby świeckiej. Zmiany są swoistym fenomenem. Widzę to po sobie. Z jednej strony wiążą się z jakimś cierpieniem, rozstaniem, przejściem w inny, nowy, nieznany stan. A to jest trudne, bolesne. Rodzi się pewien lęk, naturalny lęk przed nowym. I chociaż wiem, że Pan jest ze mną, chociaż nawet z tej ludzkiej strony nie mam się czego obawiać, to jednak trudno jest pozbyć się tego dziwnego dyskomfortu. Bo niewątpliwie coś się kończy. Coś, w czym było mi całkiem dobrze. Co dobrze znałem, w czym potrafiłem się poruszać, co mimo wszystkich swoich mankamentów i niedogodności było po prostu moje. A tu nagle - wszystko nowe. Nowe mieszkanie, nowi współpracownicy, nowi ludzie. Ale...
Zmiany mają też swoją dobrą stronę. I od niej chyba powinienem był zacząć. Bo ona jest ważniejsza. Choćby dlatego, że jest celem zmiany. Ten dyskomfort, który się odczuwa w związku ze zmianą może być leczący, może stać się szansą na rozwój. Bo też rozwój wiąże się z pewnym dyskomfortem. Co więcej - nie ma rozwoju bez trudności. To jest trochę tak jak z wężem, który zrzuca swoją skórę, żeby urosnąć. Na jakiś czas staje się całkowicie bezbronny, ale gdy nowa skóra stwardnieje, jest większy, silniejszy, bardziej rozwinięty.
Zmiany zatem kosztują.
Dziś po raz pierwszy na większą skalę spotkałem się z moimi parafianami. I patrzę na ten czas, który przede mną z coraz większym optymizmem. Z nadzieją. W Kosinie jest bardzo wielu bardzo dobrych ludzi. Ludzi, którzy są mi dani i zadani. I którym może ja zostałem dany i zadany. Moje pierwsze kroki.
Mówi się, że pierwsza parafia jest jak pierwsza miłość. Czy po latach będę mógł powtarzać to stwierdzenie? Nie wiem. Do tego czasu wydarzy się pewnie wiele zmian. Ale póki co - jestem dobrej myśli.

niedziela, 3 sierpnia 2008

Cudotwórcza ufność

"Gdy Jezus usłyszał o śmierci Jana Chrzciciela, oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych.
A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: „Miejsce tu jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności”.
Lecz Jezus im odpowiedział: "Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść." (Mt 14, 13nn)

Ewangelia o rozmnożeniu chleba. Kiedy czytamy ten fragment Mateuszowej Dobrej Nowiny nasuwa się nam automatycznie odniesienie do Eucharystii. Ale może warto zatrzymać się trochę dłużej nad kilkoma sformułowaniami użytymi przez Ewangelistę.
Jezus oddalił się na miejsce pustynne. Wiemy, że robił to dość często. Można powiedzieć, że niejako oddalił się z niebezpiecznego dlań terenu. Po śmierci Jana był pierwszą osobą, która mogła podzielić los Proroka znad Jordanu. A przecież jeszcze nie nadeszła Jego godzina. Jeszcze nie czas. Zatem Jezus wyruszył na pustynię, by zniknąć z pola widzenia swoich prześladowców, by znów stanąć bliżej Ojca, by móc rozmawiać tylko z Nim, by może trochę odpocząć od tłumu. I to Jezusowe wyjście na pustynię nas specjalnie nie dziwi.
Jednak nie tylko Jezus wyszedł na pustynię. Wyszli także inni, tysiące ludzi, bez opamiętania, bez zapasów koniecznych do przeżycia na pustkowiu, bez żadnych przygotowań. Wyszli, by znaleźć Jezusa, by móc nadal słuchać Jego nauki, by odnaleźć uzdrowienie. Przecież nie liczyli na cud, który się dokonał, a żadna pobliska wioska nie mogłaby wykarmić takiej rzeszy, co starali się naiwnie sugerować uczniowie. Wyszli pełni ufności. Ufności, która przekracza nawet podstawowe wymogi ludzkiej natury. Ufności w to, że Jezus nie da im zginąć.
I drugie sformułowanie, które szczególnie mocno uderza w dzisiejszej Ewangelii. "Zlitował się nad nimi". Jezus lituje się nad ludźmi, którzy Mu ufają, którzy powierzają się Jego dobroci. Rezygnuje ze swej samotności, odpoczynku i robi wszystko, czego od Niego oczekują. Mało. Robi znacznie więcej, niż kiedykolwiek mogli przypuszczać. Wszyscy zostali uzdrowieni, pokrzepieni słowem i nakarmieni do syta, co w tamtych czasach wśród żydowskiej biedoty należało do rzadkości.
Ostatnie zdanie, które chcę w tym miejscu przywołać. Słowo Jezusa skierowane do uczniów: "Wy dajcie im jeść". Jezus łamie chleb, który podczas łamania się pomnaża i daje uczniom. Uczniowie zaś tłumom. Może robi tak, żeby przyśpieszyć akcję. A może ten gest ma jakieś głębsze znaczenie? Zastanawiam się nad tym od akolitatu, od czasu, kiedy po raz pierwszy w życiu stanąłem przed ludźmi trzymając w drżących dłoniach puszkę z Ciałem Pańskim. Uczestniczę w tym wielkim wydarzeniu zawsze ilekroć rozdaję Komunię świętą. On mi daje Chleb, abym ja dawał Go ludziom. Niesamowite wydarzenie wiary. Wydarzenie, które każe uklęknąć i zawołać do Jezusa, jak niegdyś uczniowie: "Panie, przymnóż nam wiary!"

poniedziałek, 21 lipca 2008

Znaki

Niektórzy z uczonych w Piśmie i faryzeuszów rzekli do Jezusa: „Nauczycielu, chcielibyśmy jakiś znak widzieć od Ciebie”. Lecz On im odpowiedział: „Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza. Albowiem jak Jonasz był trzy dni i trzy noce we wnętrznościach wielkiej ryby, tak Syn Człowieczy będzie trzy dni i trzy noce w łonie ziemi. Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni wskutek nawoływania Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz. Królowa z Południa powstanie na sądzie przeciw temu plemieniu i potępi je; ponieważ ona z krańców ziemi przybyła słuchać mądrości Salomona, a oto tu jest coś więcej niż Salomon”. (Mt 12,38-42)

Znak. Jakieś niezwykłe wydarzenie. Rzeczywistość, którą interpretujemy jednoznacznie jako objawienie się Bożej istoty, jako ingerencję Boga w sprawy tego świata. Różne są znaki. Mogą być bardziej lub mniej spektakularne. Jedne są przez wieki uznawane za cud, zjawisko, które nie mieści się w ramach żadnej ludzkiej nauki. Cudowne uzdrowienia, pojawienia się postaci świętych. Ale są też inne znaki. Takie, które pozostają czytelne jedyne dla tego, do kogo są kierowane. Czasem jest to całkiem zwyczajne wydarzenie, dla innych może nawet niezauważalne, ale dla tej jednej osoby, adresata znaku, jest to coś, co na dobre zmienia sposób patrzenia na rzeczywistość z całym impetem wdzierając się w świadomość. Takim znakiem może być usłyszane słowo, przeczytany fragment Pisma Świętego, czyjaś obecność lub tak zwany niespodziewany zbieg okoliczności. To wszystko są znaki.

Trzeba powiedzieć, że jedni ludzie spotykają w swoim życiu wiele znaków, inni nie mają ich wcale. Czy tak jest na pewno? Chyba nie. Wiele zależy od naszej wrażliwości. Człowiek, który ma uszy zamknięte na Boże wołanie, nigdy nic nie usłyszy. Bo Bóg przemawia w ciszy łagodnego powiewu. I trzeba mieć ciszę w sercu, żeby nie przegapić przechodzącego obok Boga. I chyba tak należy rozumieć słowa Jezusa z dzisiejszej Ewangelii. Bóg daje znaki, ale nie takie, jakich oczekuje człowiek. Bóg jest większy od nas wszystkich i to od Niego zależy, jaki będzie znak. Problemem faryzeuszów nie było poszukiwanie znaku, ale niewiara, która sprawiła, że nie dostrzegli największego znaku, jaki Bóg kiedykolwiek dał człowiekowi - Jezusa Chrystusa, Bożego Syna. Czy można prosić Boga o znak, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma się pewności co do obranej drogi życia, kiedy nie wie się, czy to, co się aktualnie robi jest słuszne, zgodne z Bożym zamysłem miłości? Myślę, że tak. Ale wtedy to żądanie znaku jest zgoła inne od żądania faryzeuszów. Bo jest pełne wiary w Bożą dobroć, w Bożą opiekę. Faryzeusze otrzymali znak Jonasza. Ale woleli uciec się do podłego kłamstwa i przekupić strażników grobu, by ci rozgłosili fałszywą wieść o wykradzeniu ciała Jezusa. Woleli uciec się do kłamstwa niż przyjąć prawdę znaku, o który sami niegdyś prosili. Tragedia niewiary Izraela.

Co zatem robić? Odpowiedzi udziela św. Paweł:
"Tak więc, gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą." (1 Kor 1,22-24)

Zamiast szukać znaków, trzeba nam głosić Chrystusa. A Boża logika dla człowieka niezgłębiona sprawia, że wtedy znaki mnożą się na naszych oczach. Zupełnie niespodziewanie i nieoczekiwanie. Może dlatego, że Bóg zdecydowanie przerasta nasze największe oczekiwania.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Moje świadectwo

Każda Oaza jest inna od poprzedniej. I ta była inna. Inni byli ludzie, inny czas. I ja byłem inny. Dużo przeżyć. Ale chyba najbardziej mogłem doświadczyć, jak Pan scala to, co rozbite, połamane, jak klei to na nowo w jedną całość, niweczy podziały, niezgodę, dysonans ludzkich istnień. W człowieku i między ludźmi.
Widziałem też, ile dobra kryje się w człowieku, a raczej ile dobra może Bóg uczynić w ludzkim życiu, często zniszczonym przez grzech własny albo innych ludzi. Jak wielki jest człowiek, gdy powstaje z upadku, jak wiele może w nim wówczas zdziałać łaska.
Poznałem na nowo tych, których wydawało mi się, że znam. Odkryłem ich oblicza, które zamazane przez szarość codzienności, na Oazie pokazały swoje barwy: dobre i piękne. I znowu poczułem się jak akuszer Bożego wezwania. To chyba najcudowniejsze, co można poczuć.
Kiedy tak przeglądam opisy, blogi i strony uczestników tych rekolekcji dochodzę do wniosku, że to wszystko ma głęboki sens. Choć może nieraz jest to sens ukryty. Że warto dać coś z siebie. Bo często potrzeba tak niewiele. I że charyzmat Ruchu Światło-Życie wciąż działa cuda w sercach jego uczestników. Bo przecież nie robiliśmy niczego nadzwyczajnego.
Na koniec wypada powiedzieć: słudzy nieużyteczni jesteśmy. I to prawda. Ale czy wykonaliśmy to, co mieliśmy wykonać? Czy byliśmy dobrymi narzędziami w rękach Najwyższego? Czy nie przeszkadzaliśmy za bardzo Duchowi Bożemu, który działał w sercach tych młodych?
Powietrzem moim jest obecność Twoja święta w sercu mym. Powszednim chlebem mym Twe żywe słowo dane mi dziś. Bez Ciebie nie mogę już żyć, dla Ciebie me serce chce bić.

środa, 25 czerwca 2008

Przed Oazą

Jutro wyjeżdżam na Oazę. Jaki będzie ten czas? Co mnie w tych dniach czeka? W jaki sposób Pan będzie chciał mnie użyć? Co mogę zrobić, aby nie przeszkadzać Duchowi Bożemu, który przede wszystkim w tym czasie chce działać cuda w sercach młodych ludzi?
Długo czekałem na ten moment. A teraz, kiedy już nadchodzi jestem pełen obaw, jakiegoś dziwnego niepokoju. Wiem, że nie będziemy na tych rekolekcjach sami. Że z jednej strony będzie z nami Pan, który sam zaplanował ten czas i tych ludzi, także nas, prowadzących. I że z drugiej strony będzie z nami Zły, który będzie szalał i robił wszystko, by zburzyć jedność, zniweczyć dobro, zasiać niepokój i nieszczerość. Zresztą on już to robi. I nie wydaje mi się, żeby miał zamiar szybko dać za wygraną.
Ale to też znak, że jest o co zawalczyć. Poza tym "któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej"? Proszę Was w tym miejscu o modlitwę w intencji Oazy, na której od jutra będę posługiwał. Dobrze jest mieć świadomość, że gdzieś w zaciszu swoich domostw różni ludzie polecają naszą wspólną sprawę Temu, od którego wszystko zależy.
Niech ten święty czas będzie pełen pokoju i miłości. Niech rzeczy trudne nie przesłonią nam celu, do którego dążymy, a którym jest sam Jezus Chrystus.

sobota, 21 czerwca 2008

Kosina

Dziś wielki dzień. Dzień, w którym dostałem z rąk Księdza Arcybiskupa skierowanie na moją pierwszą parafię. Biskup posyła mnie do Kosiny. Parafia stara, znana z pobożności ludu, wielu powołań kapłańskich, po ludzku oceniając - wspaniałe miejsce na stawianie pierwszych kroków w kapłańskim życiu.
Pamiętam kiedyś, któryś z rekolekcjonistów mówił, że niezależnie od tego, na którym jestem roku w Seminarium, czy na pierwszym czy też na szóstym, gdzieś na ziemi są już ludzie, do których będę posłany z posługą słowa, modlitwy i sakramentów. Że oni już teraz czekają na moje wsparcie, moją radę, moją obecność. Że w Bożych planach to wszystko zostało już ujęte. I właśnie teraz ta rzeczywistość ma się spełnić. Poznałem dziś twarze kilku moich parafian. We wrześniu poznam znacznie więcej. To coś niesamowitego. Dotąd byłem trochę na doczepkę, trochę na chwilę. Teraz zaczyna się coś nowego, coś zwyczajnego i fascynującego zarazem.
Zanim Ksiądz Arcybiskup wręczył nam nominacje, mówił o potrzebie modlitwy za powierzony nam lud. Kapłan ma być pośrednikiem pomiędzy ludźmi a Bogiem. Sam z ludzi brany, dla ludzi bywa ustanawiany, aby składał ofiary za grzechy (por. Hbr 5,1). Coś w tym jest, coś niezwykle głębokiego. W tym kluczu widzę także sens modlitwy brewiarzowej. Kiedy Izrael walczył z Amalekitami Mojżesz wszedł na górę. Tak długo, jak Mojżesz miał wzniesione ręce, Izrael wygrywał, gdy Mojżesz ręce opuścił, wygrywali Amalekici (por. Wj 17,8-16). I w kapłaństwie coś takiego ma miejsce. Przykłady można by mnożyć. Chyba najbardziej jaskrawym jest życie Proboszcza z Ars, św. Jana Marii Vianneya. To właśnie jego modlitwa i post sprawiły, że parafia, będąca ośrodkiem pogaństwa i rozwiązłości stała się miejscem pielgrzymek i pogłębiania wiary wielu ludzi.
Kosina. Dana i zadana. Mówią, że pierwsza parafia to jak pierwsza miłość. Jestem jak najlepszej myśli.

piątek, 20 czerwca 2008

Poślij robotników...

Wczoraj uczestniczyłem w bardzo wzruszającej uroczystości - wprowadzenia kilku młodych chłopców do posługi ministranta i lektora. Każdy z nich długo przygotowywał się do tego dnia. Pewnie marzył o tym, żeby kiedyś stanąć przy ołtarzu w ministranckim kołnierzyku czy lektorskiej albie. Niby takie małe rzeczy, a jednak ci młodzi bardzo przeżywali ten moment. Na ich twarzach wypisane było wielkie przejęcie powagą chwili. Odświętnie ubrani, z charakterystycznym błyskiem w oku, przechodzącym niekiedy w łzę wzruszenia i... radości. Rodzice z nie mniejszym przejęciem próbowali zatrzymać tę chwilę błyskiem fotograficznego flesza, cały czas z dumą patrzyli na swoich synów.
Patrzyłem i ja. Patrzyłem, z pewnym trudem odgrzebując w pamięci dzień, w którym ten sam Ksiądz Proboszcz nałożył na moje ramiona ministrancki kołnierzyk, a potem przyodział w białą albę. Pomyślałem sobie wtedy, jak wiele pracy i czasu potrzeba, aby ziarno powołania rzucone na glebę młodego serca mogło zakiełkować i wzrosnąć, jak wielu ludzi: rodziców, kapłanów, przyjaciół towarzyszy temu żmudnemu i niełatwemu procesowi wzrostu powołania. Czy do któregoś z tych młodych chłopców powie kiedyś Pan: "Pójdź za Mną!" i czy któryś z nich stanie kiedyś na moim miejscu wzruszając się w podobny sposób widokiem swoich młodszych kolegów.
Świat biegnie w ślepym pędzie, lata mijają, ale pewne rzeczy pozostają niezmienne. Miejsca pozostają te same, choć zmieniają się osoby, które je zajmują.
Jest taki niepisany zwyczaj, że nowowyświęcony ksiądz modli się o powołania ze swojej rodzinnej parafii przynajmniej do momentu, kiedy jego młodszy rodak zapuka do seminaryjnej furty. Moja modlitwa zatem trwa.
Drodzy Młodzi Przyjaciele! Idźcie przez całe swoje życie drogą zbawienia, tą drogą, którą przygotował dla was Pan.

sobota, 14 czerwca 2008

Płaszcz proroka

Eliasz poszedł z góry i odnalazł Elizeusza, syna Szafata. (...) Podszedłszy do niego, zarzucił na niego swój płaszcz. (1 Krl 19,19)

Ciekawe, że ten niepozorny epizod z Pierwszej Księgi Królewskiej jest opisem powołania. Płaszcz proroka był jego atrybutem. Eliasz zarzucając swój płaszcz na Elizeusza, stał się dla swego następcy zwiastunem Bożej woli, heroldem Bożego zamierzenia. Odtąd Elizeusz stał się uczniem tego największego z proroków Starego Przymierza. Motyw płaszcza pojawia się raz jeszcze, kiedy Eliasz miał odejść, uderzył płaszczem w wody, które się rozstąpiły. Odchodząc do nieba Eliasz zostawił Elizeuszowi ten płaszcz, który zarzucił nań u początku jego drogi. Pierwszego cudu, który niejako zainaugurował prorocką misję Elizeusza, dokonał on właśnie za pomocą tego płaszcza.

Dlaczego to piszę? Motyw płaszcza proroka zyskuje na znaczeniu właśnie w tym czasie - kiedy po maturalnych bojach młodzi kandydaci pukają do furt seminariów, zgromadzeń zakonnych, kiedy pragnąc odczytać Bożą wolę wobec siebie wchodzą do tej szczególnej szkoły Jezusa, jaką jest seminarium.
Na nich też jakiś Eliasz zarzucił swój płaszcz. Może był to jakiś charyzmatyk, którego modlitwa i czyn pociągnęły naśladowcę, może cichy zakonnik, którego modlitwa wybłagała dar powołania dla kolejnego zastępu pracowników niwy Pańskiej, może zwyczajny, dobry proboszcz, który bardziej lub mnie świadomie przez świadectwo kapłańskiego życia wzbudził w młodym sercu myśl, która to serce drążyła, jak kropla skałę, aż doprowadziła do momentu decyzji.
Jak musi czuć się taki Eliasz? Jak czuje się kapłan, którego duchowy syn, parafianin odczytuje łaskę powołania do kapłaństwa? Chyba nie ma piękniejszego uczucia, które może zagościć w kapłańskim sercu. Wtedy Eliasz wie, że mimo ciemności, słabości i grzechu, z którymi nieustannie się zmaga, idzie właściwą drogą, idzie wciąż za Światłem, Boskim Żniwiarzem, Pasterzem i Kapłanem. Taki Eliasz musi też czuć na swoich barkach ciężar odpowiedzialności. Choć sam Bóg jest Panem winnicy i żniwa, to jednak jego prorok musi pozostać wierny, zwłaszcza, gdy w swoim życiu choć raz stał się przykładem, znakiem wskazującym drogę, gwiazdą polarną czyjegoś szlaku. Taki Eliasz w końcu może ze spokojem pozostawić swój płaszcz i powiedzieć za Symeonem: "Teraz, o Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju".

środa, 11 czerwca 2008

Ćwierć wieku

Brzmi to nieco patetycznie, ale tak się właśnie składa, że dziś kończę 25 lat, czyli dokładnie ćwierć wieku. To zarazem mało i dużo. Nie chciałbym się tutaj rozwodzić nad swoim dotychczasowym życiem, choć przyznam, że takie chwile sprzyjają refleksjom. Ciekawe, że urodziłem się dokładnie w dziesiątą rocznicę aktu konstytutywnego Ruchu Światło-Życie. Ruchu, z którym związałem w jakiś sposób swoje życie. 25 lat Bożego błogosławieństwa. Przecież tak wiele się w tym czasie wydarzyło... Jakie będzie następne ćwierćwiecze? Czy przede mną jeszcze jedno czy może dwa? Takie pytania też się gdzieś rodzą. Ale przede wszystkim rodzi się pragnienie wyrażenia wdzięczności. Dlatego w czasie Mszy świętej będę dziś dziękował Bogu za dar życia, wiary i powołania, za każde dotknięcie Jego łaski, jakie miało miejsce w ciągu tych dwudziestu pięciu lat. I za wszystkich ludzi, których postawił na mojej drodze jako drogowskazy, przewodników, współwędrowców...
Zdaję sobie sprawę, że ten dzień jest ważny nie tylko dla mnie. W bardzo swoisty sposób przeżywają go moi kochani Rodzice. Fakt, że moje 25. urodziny zbiegają się w czasie z pewnym życiowym przełomem, jakim niewątpliwie jest kapłaństwo, a co za tym idzie z jakimś usamodzielnieniem, ma tutaj, jak mniemam, niebagatelne znaczenie. Oni wiedzą, że coś się skończyło, a zaczyna się coś nowego. Może nawet zdają sobie z tego sprawę lepiej niż ja. Bo sami kiedyś coś podobnego przeżyli.
Dobrze, że w naszej katolickiej kulturze, urodziny tracą swoje świąteczne znaczenie na rzecz imienin. Bo dzięki temu ma się czas choćby na taką refleksję. Za 25 lat chodzenie po tym świecie, dziękuję...

sobota, 7 czerwca 2008

Dać świadectwo nadziei

Ks. Tischner powiedział kiedyś, że całe jego życie jako kapłana i filozofa można by określić jako pracowanie nad ludzką nadzieją. Bo wiara - argumentował Profesor - w gruncie rzeczy jest łaską. Miłość - każdy musi sam pracować nad swoją miłością. A nad nadzieją człowieka trzeba pracować wciąż, nieustannie, od niemowlęcia do starca.
I jest w tych słowach jakaś niezwykle głęboka myśl. Wielka, odkrywcza prawda. Przesłanie, którego potrzebuje człowiek XXI wieku to przesłanie nadziei. Nadziei na to, że człowiek może powstać ze swojej nędzy i ukazać swoją wielkość w promieniach Bożego miłosierdzia. Nadziei na to, że rzeczy tego świata nie stanowią granicy ludzkiego istnienia. Nadziei na to, że nie ma takiego dna, takiej otchłani, z której człowiek pociągnięty łaską Bożą nie mógłby się wydostać, albo lepiej, z której Bóg nie mógłby człowieka wydobyć.
Dlatego właśnie te słowa: "Odkąd Jezus pokonał śmierć żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą" wpisałem w podtytule mojego bloga. Dlatego wcześniej wpisałem je w swoją świadomość. Dlatego mam je w opisie na GG i kiedy znajomi pytają mnie, kiedy wreszcie zmienię opis, wciąż odpowiadam: kiedy znajdę lepszy. Bo istotnie, nie znajduję.
Nadzieja w ikonografii przedstawiana jest za pomocą symbolu kotwicy. Bo to właśnie nadzieja jest gwarantem stałości, niezmiennego trwania wśród przemian świata, bałaganu myśli i uczuć. Nadzieja jest kotwicą, którą człowiek żyjący na ziemi zarzuca w niebo, dzięki której otwiera nowy horyzont - innego, lepszego jutra. Innej, lepszej... wieczności.

piątek, 30 maja 2008

Najświętsze Serce

Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Myślę, że warto przy tej okazji zadać sobie pytanie: czy kult Serca Jezusowego ma człowiekowi XXI wieku coś do zaoferowania? Czy nie jest tylko przestarzałą formą pobożności naszych babć? Myśląc o Sercu Pana Jezusa widzę obrazy wiszące na popękanych ścianach starych domostw. Jeden z nich zawsze przedstawiał Pana Jezusa, drugi Matkę Bożą. Oboje dłonią wskazywali na serce.
W jakimś sensie można powiedzieć, że kult Serca Jezusowego został zastąpiony, albo inaczej - znalazł kontynuację w kulcie Bożego Miłosierdzia. Przesłanie św. Marii Małgorzaty i św. Faustyny jest niemal takie samo. Może jednak warto przez chwilę zastanowić się, jak Serce Jezusa może przemienić naszą codzienność.
Serce od wieków jest symbolem bardzo popularnym. W naszej kulturze oznacza siedlisko uczuć, przede wszystkim zaś miłości. Ale już w kulturze żydowskiej serce ma dużo bogatszą symbolikę. Oznacza nie tylko uczucia, ale i umysł, wolę, cały ośrodek decyzyjny człowieka, jakby całe jego jestestwo.
Na wspomnianym wcześniej obrazie, namalowanym według wizji św. Małgorzaty, Serce Jezusa jest otoczone wieńcem ciernia, przebite włócznią, a na jego szczycie płonie ogień, spośród którego wyłania się krzyż. Każdy z tych szczegółów ma swoją głęboką wymowę.
Wieniec z ciernia. Zapewne nawiązanie do cierniowej korony. Cierpienie, które zawsze wiąże się z miłością. Wywołane przez okoliczności zewnętrzne, ludzką zawiść, ale przede wszystkim przez niewdzięczność ukochanych osób. Znamienne, że im bardziej się kocha, im serce jest większe, tym bardziej wbijają się weń ciernie, tym więcej cierpi.
Serce tak wielkie, że nie pomieściło Bożej miłości. Dlatego musiało zostać przebite włócznią żołnierza. Ewangelista Jan napisze, że natychmiast wypłynęły z niego krew i woda. Boża łaska i miłość nie czeka ani przez sekundę. Działa natychmiast. Natychmiast po zadaniu rany.
Serce płonie. Ogień. Rzeczywistość niezwykle dynamiczna, żywa, zdolna rozpalić wnętrze człowieka, zagrzać go do czynienia dobra, ale też spalić to, co w nim jeszcze niedoskonale, odległe od Bożej miłości. I w końcu krzyż. Drzewo, na którym to wszystko się dokonało.
Święty Franciszek wołał osiem wieków temu: "Miłość nie jest kochana!" Czy od tego czasu coś się zmieniło? A zatem Boże Serce chce przekazać nam prawdę od dawna znaną, ale wciąż nową, którą co dzień na nowo trzeba nam odkrywać:
"Bóg jest miłością!" (1 J 4,8)
"Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał" (J 3,16).
"Oto wyryłem cię na obu dłoniach" (Iz 49,16a)

czwartek, 29 maja 2008

Abym przejrzał...

Gdy Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną”. Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną”.
Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym Ci uczynił?”
Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10,46-52)

Święty Marek w swojej Ewangelii rysuje portret ucznia Jezusa. Robi to najczęściej na przykładach osób zupełnie przypadkowych, które występują na kartach Ewangelii sporadycznie, czasami nawet tylko jeden raz. Oni są przykładami właściwego podejścia do Mistrza z Nazaretu, w opozycji do tych, którzy cały czas byli przy Jezusie, którzy przy Nim trwali wciąż zmagając się z trudnymi cechami własnego charakteru, z tym wszystkim, co wciąż przysłaniało im Jezusa jako Pana.
Jedną z takich postaci jest żebrak Bartymeusz. Już sam sposób, w jaki go przedstawiono jest niezwykle ciekawy. "Bartymeusz, syn Tymeusza". Bardzo szczegółowe przedstawienie osoby. Tak jakby Bartymeusz był w pierwotnym Kościele kimś szczególnym, powszechnie znanym. Jednak nie potwierdzają tego ani Dzieje Apostolskie, ani inne pisma, nienatchnione, które opisuje życie pierwszych chrześcijan. A zatem, skąd taka forma przedstawienia ślepego żebraka? Może Ewangelista chciał pokazać, że to był ktoś konkretny, może chciał uwiarygodnić swoją relację poprzez dbałość o historyczny szczegół. A może był jakiś inny powód: może po prostu człowiek znajdujący się na najniższym szczeblu społecznych struktur Izraela zasłużył sobie na taki wpis do księgi życia poprzez swoją wiarę i wielką ufność, jaką pokładał w Jezusie.
Bartymeusz słyszał coś o Jezusie. Chyba nie znał teologicznej prawdy o Mesjaszu, Synu Bożym, prawdopodobnie liczył tylko na cudotwórczą moc Tego, który mógł przywrócić mu wzrok. Jednak to wystarczyło, aby stał się cud. Ciekawy jest opis Jezusowego przejścia przez miejsce, ulicę, przy której siedział ów żebrak. Jezus zdawał się przechodzić pomimo wołania Bartymeusza. Uczniowie idący za Mistrzem wręcz uciszali ślepca, kazali mu przestać, odpuścić, dać spokój. A ten wołał jeszcze głośniej. I stała się rzecz ciekawa. Jezus przywołał go do siebie. Ta informacja dotarła do Bartymeusza również za pośrednictwem uczniów. Czyżby Jezus nie wiedział, z jakim trudem przychodzi człowiekowi niewidomemu poruszać się po okolicy, zwłaszcza wśród tłumu nieznanych mu ludzi? Czy nie zdawał sobie sprawy, że znacznie łatwiej byłoby po prostu podejść do żebraka, czy choćby nakazać uczniom, aby go przyprowadzili? To był moment ukazujący ogromną wiarę Bartymeusza. Wstał, zostawił swój płaszcz, jedyną rzecz, która mogłaby mu przeszkodzić w dotarciu do Mistrza, a która być może była jedyną rzeczą, którą w życiu posiadał, i nie zważając na okoliczności podszedł do Pana. Był zdeterminowany. Bez chwili wahania odpowiedział na pytanie Jezusa: "Rabbuni, abym przejrzał!" I stał się cud. Jednak to nie koniec historii Bartymeusza. To dopiero jej początek. Odtąd szedł za Jezusem.
Czego uczy nas ślepy żebrak spod bram Jerycha?
Po pierwsze: wytrwałej modlitwy. Modlitwy, której nie mogą zniweczyć ludzkie namowy, zniechęcenie, wytykanie palcami. Modlitwy ufnej na przekór wszystkiego, która nie ustaje nawet wtedy, gdy wydaje się, że Jezus zdaje się nas nie zauważać, przechodzić mimo.
Po drugie: umiejętności pozostawienia za sobą tego wszystkiego, co nas ogranicza: naszych obaw, lęków, które nas paraliżują, różnych grzesznych sytuacji, niepokojów.
Po trzecie: wdzięczności za wielkie rzeczy, które Pan czyni nieustannie w naszym życiu. Wdzięczności, która nie wyraża się w słowach, lecz w heroizmie pójścia za Chrystusem.
W tym wszystkim zaś Bartymeusz jest nauczycielem wiary. Tej żywej, dynamicznej, zdolnej przemienić nie tylko ślepca w człowieka widzącego, lecz także żebraka pozbawionego perspektyw na ucznia Chrystusa niosącego nadzieję światu.

niedziela, 25 maja 2008

Uwierzyć Bożej miłości

Tyle się mówi o miłości Boga do człowieka. I dobrze. Bo tej rzeczywistości, jaką jest Boża miłość nikt nigdy nie zgłębi do końca, nie da się jej wyrazić ludzkim językiem, słowa wciąż będę wobec niej nieporadne, zbyt małe, karłowate. Tym bardziej trzeba mówić o fenomenie Bożej miłości, im więcej mówi się o panoszącym się w świecie złu, które przybiera coraz bardziej niespodziewane formy.
Ale może warto od czasu do czasu spojrzeć na Bożą miłość z drugiej strony. Jak ja tę miłość rozumiem, czy jej doświadczam, jak ją przyjmuję, czy staram się na nią odpowiadać?
Czego Bóg oczekuje od człowieka? Żeby odwzajemnił Jego miłość - w jakimś stopniu na pewno tak. Ale przecież człowiek nie jest w stanie kochać Boga tak, jak sam jest przez Niego kochany. I Bóg doskonale o tym wie. Dlatego wymaga od człowieka przede wszystkim tego, aby pozwolił się kochać, aby uwierzył w Bożą miłość. Uwierzyć w miłość Boga, to raz na zawsze uznać sens swojego istnienia, to usunąć lęk ze swojego życia, zdać się na Boga, ufać w Jego wspaniały plan, jaki ma wobec każdego z nas.
Taka postawa znajduje swoje ukonkretnienie w odpowiednim spoglądaniu we własną przyszłość. Nie wiem, co mnie spotka jutro. Nie wiem nawet, co będzie dziś wieczorem. Nie snuję dalekosiężnych planów, choć staram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby było dobrze. Znam pewną niemiecką piosenkę, która w prostych słowach wyraża wielką prawdę: "Mój czas stoi w Twoich rękach, teraz mogę być spokojny, spokojny w Tobie. Ty jesteś Dobrocią, Ty możesz wszystko uczynić, daj mi wielkie serce, uczyń je wielkim w Tobie".
Miłość. Ufność. Pokój.

niedziela, 18 maja 2008

Doskonała wspólnota

To przedziwne, że nasz Bóg jest wspólnotą Osób. Prawda niemożliwa do zrozumienia, ale wiele mówiąca. Bóg jest w Trzech Osobach, aby mógł kochać. Najgłębszym sensem istnienia jest bowiem miłość, która w przypadku Osób Trójcy jest miłością doskonałą. Niektórzy nawet próbują w kluczu miłości pojmować tajemnicę Ducha Świętego, który jest osobową Miłością Ojca do Syna i Syna do Ojca. Wspólnota Osób. Wspólnota doskonała.
Co z tego wynika dla nas? Po pierwsze - człowiek stworzony na Boży obraz i podobieństwo nie może istnieć poza wspólnotą, bez relacji z innymi ludźmi, bez miłości, która jest przecież imieniem samego Boga. Po drugie - Trójca Święta jest jedyną wspólnotą doskonałą. Przynajmniej do czasu założenia nowej ziemi i nowego nieba, w niebieskim Jeruzalem. Wszystkie nasze ludzkie wspólnoty z założenia obarczone są możliwością błędu, grzechu, niesnasek. Ktoś powiedział, że problemów nie ma tylko tam, gdzie się nic nie robi. Niby zdajemy sobie z tego sprawę, ale wciąż nas boli to czy owo z naszej wspólnoty, wciąż nam się wydaje, że inni mają lepiej. Najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma. Ks. Blachnicki mawiał, że głupcem jest ten, kto szuka na ziemi wspólnoty doskonałej. Sztuką jest trwać mimo niedoskonałości. Widzieć w tych ludziach, którzy mnie otaczają i którzy w jakiś sposób są mi dani i zadani, jakiś zamysł Boży, Bożą wolę. Być świadkiem tu i teraz. Świadkiem miłości Trójjedynego Boga!

Święta Trójco, Jedyny Boże, zmiłuj się nad nami!

środa, 14 maja 2008

Wielbi dusza moja Pana


I stało się. Jestem kapłanem. Dzień święceń, potem Msza prymicyjna w rodzinnej parafii. Wiele łez, wzruszeń. Chwile, które na zawsze będą moją Galileą, do której trzeba mi będzie wracać w momentach trudnych, kryzysowych, kiedy śpiew "Hosanna" ustąpi przed krzykiem "Ukrzyżuj!".
We wszystkim tym widzę tak bardzo namacalnie działanie Bożej łaski. Na każdej płaszczyźnie tego, co się wydarzyło wydają się spełniać słowa Psalmu: "Swoim aniołom dał rozkaz o tobie,
aby cię strzegli na wszystkich twych drogach" (Ps 91,11).
Wszystko jest pierwsze - pierwsze msze święte, pierwsze spowiedzi. I ciągle ta niewiara w to, że to wszystko naprawdę się stało.
Teraz trwam z ufnością i spokojem w modlitwie o wierność. Nie wiem, jakie plan ma Pan wobec mnie. Wiem jedno - zostałem wyryty na Bożych dłoniach.

sobota, 19 kwietnia 2008

Cezury

Dzieje każdego narodu, każdej społeczności, ale też każdego człowieka natrafiają na swoje cezury: jakieś wydarzenia, chwile niezwykle ważne, które niejednokrotnie decydują o przyszłości, pozwalają ocenić przeszłość, czasem nawet nadają jej sens. Kiedy patrzymy z perspektywy czasu na nasze życie widzimy nazbyt wyraźnie te momenty, które skierowały nasze kroki na nowe tory. Widzimy je wyraźnie, kiedy się zbliżają. Zawsze wiążą się z pewnym oczekiwaniem, ale też z jakimś kryzysem: oto wkraczamy w jakąś nową rzeczywistość. Wkraczamy jako ci sami ludzie, ale też jesteśmy inni niż przedtem. Nowa rzeczywistość, która wyłania się zza naszych cezur może wydawać się nam bardziej lub mniej interesująca, czasem może nawet nas przerażać, zawsze jednak wiąże się z pewną fascynacją, ciekawością, ale i brakiem pewności, jak tam naprawdę będzie, co czeka nas za zamkniętymi jeszcze, choć już otwierającymi się przed nami drzwiami naszych zdarzeń.
Piszę te słowa jako człowiek stojący przed wielką cezurą. Kto wie, czy nie największą w życiu. Kapłaństwo. Rzeczywistość, na którą tak długo czekałem, a która w dużym stopniu jest jakąś niewiadomą. Przejawia się to choćby i w tym, że wciąż nie wyobrażam sobie siebie przy ołtarzu, czy w konfesjonale, choć zostało już tak niewiele czasu. Na krótko przed włożeniem rąk biskupa klękam w seminaryjnej kaplicy i zastanawiam się, jak to będzie: czy podołam, dam radę, czy wytrwam, jak wytrwam? Na koniec mój wzrok koncentruje się na tabernakulum - niezwykłym namiocie obecności Tego, który jest Panem żniwa. I nie pozostaje nic innego jak wołać: "Jezu, ufam Tobie". Tylko tyle i aż tyle.

sobota, 12 kwietnia 2008

Dobry Pasterz

Widok pasterza prowadzącego stado owiec należy w naszych czasach do rzadkości. Liturgia słowa IV niedzieli wielkanocnej, którą dzisiaj przeżywamy oraz rozpoczynający się w Kościele tydzień modlitw o powołania kapłańskie i zakonne skłaniają nas do tego, aby przez chwilę pochylić się nad postacią Jezusa – Dobrego Pasterza.

Jednak nie tylko my mamy trudności ze zrozumieniem, co właściwie oznacza termin „Dobry Pasterz” w odniesieniu do Jezusa. Samo tylko porównanie z pasterzem to zdecydowanie za mało. Jezus mówi coś, co dla nawet dla współczesnych Mu pasterzy musiało brzmieć niedorzecznie, wręcz absurdalnie: „Dobry pasterz oddaje swoje życie za owce”. Bo czyż życie człowieka, a zatem pasterza nie jest o wiele bardziej cenne niż życie tysięcy nawet owiec? Co musi charakteryzować Dobrego Pasterza, żeby zdolny był aż do szaleństwa oddanie swojego życia za stado zwierząt?

Te trudne słowa Jezusa możemy w pełni zrozumieć tylko w relacji Jezusa Dobrego Pasterza do wszystkich wierzących w Niego – owiec, które słuchają Jego głosu. Jezus tak nas umiłował, że nie zawahał się oddać swojego życia, aby uratować nas od śmierci. Dlatego nazywa siebie Dobrym Pasterzem. Oddać życie za owce. Z istoty znacznie mniej ważne, słabsze, bardziej liche niż On sam. Do takiego heroizmu może skłonić jedynie miłość. Miłość, jaką Dobry Pasterz obdarzył swoje owce. „Miarą miłości jest miłość bez miary” mawiał św. Franciszek Salezy. Miarą miłości Jezusa do człowieka jest krzyż – a zatem moment całkowitego oddania się Bogu i ludziom, moment poświęcenia wszystkiego, czym Jezus był i co posiadał. Po prostu nie mógł dać nam więcej.

Opowieść o Dobrym Pasterzu mówi nam bardzo wyraźnie o jeszcze jednej rzeczywistości. „Moje owce słuchają mojego głosu, Ja znam je, a one idą za Mną”. Nie można być chrześcijaninem w pojedynkę. Spodobało się Bogu zbawić człowieka we wspólnocie. Każdy człowiek we wspólnocie Kościoła jest ważny, ale swoją pełnią odnajduje jedynie w odniesieniu do innych – braci i sióstr w Chrystusie.

Choć wszyscy jesteśmy owcami w stadzie Jezusa – Dobrego Pasterza, to jednak Bóg bogaty w miłosierdzie posyła do nas swoich pasterzy – ludzi, którzy jak mawiał św. Augustyn, są wraz z innymi chrześcijanami, ale dla innych – pasterzami. Pasterze, a zatem biskupi i kapłani są powołani do szczególnej służby Bożej. Rzeczywistość powołania kapłańskiego Jan Paweł II zawarł w tytule swojej autobiograficznej książki: „Dar i tajemnica”, a kapłan-poeta, zmarły przed kilkoma laty ks. Jan Twardowski pisał: „Swojego kapłaństwa się boję, swojego kapłaństwa się lękam. I przed kapłaństwem w proch padam, przed swoim kapłaństwem przyklękam”. Kiedy spotykamy konkretnego księdza zwracamy uwagę na jego osobowość, pobożność, umiejętność głoszenia kazań czy życzliwość w kontaktach z parafianami. Niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że za każdą sutanną kryje się wielka tajemnica powołania. Tajemnica przedziwnej zażyłości Boga z człowiekiem. Bo oto Bóg wybiera zwykłego człowieka, spośród wielu innych, często lepszych, mądrzejszych, bardziej pobożnych ludzi, wybiera go i posyła, aby niósł światu Dobrą Nowinę, by działał w Imieniu samego Boga, był jakby pośrednikiem pomiędzy Bogiem a człowiekiem poprzez posługę modlitwy i sakramentów.

Nikt nie rodzi się kapłanem. Historia każdego powołania jest inna. Bóg każdego człowieka prowadzi nieco inną drogą. I zawsze pozostaje tajemnicą, jak to się dzieje, że młody człowiek pewnego dnia postanawia zostać kapłanem, oddać swoje życie na służbę Bogu i ludziom. Jednak są pewne okoliczności, które to ułatwiają: rodzina, Bogiem silna, atmosfera życia w Bożej obecności, szacunek i pietyzm wobec świętości, kontaktu z Bogiem w modlitwie, słuchaniu Bożego Słowa czy w sakramentach. Czasami ktoś od dłuższego czasu odczuwa, że kapłaństwo jest jego drogą. Niekiedy świadomość taka spada na człowieka jak grom z jasnego nieba, na przykład w związku z jakimś trudnym życiowym doświadczeniem. Albo też zupełnie nagle, ktoś kto nigdy wcześniej nie myślał o tym, że mógłby zostać księdzem, porzuca swoje życiowe plany i z pewną obawą w sercu, ale też trudną do określenia determinacją puka do seminaryjnej furty. Różne drogi prowadzą do momentu decyzji, decyzji niezwykle trudnej, która zawsze jest pewnym ryzykiem, postawieniem wszystkiego na jedną kartę, wielkim aktem ufności wobec Boga, w nadziei, że On sam będzie nagrodą dla kapłana oraz wsparciem w momentach prób i doświadczeń. A takich chwil nigdy nie brakowało i nie brakuje.

„Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i aby owoc wasz trwał”. Te słowa Jezusa przypominają wszystkim ludziom, którzy mają stać się pasterzami lub od dawna sprawują pasterską posługę wobec ludu Bożego, że Pan potrzebuje ich właśnie takimi, jakimi są. Że ich powołanie i wybór nie pochodzi od nich samych, ale u jego źródła jest Bóg w Trójcy Świętej Jedyny. Dar i tajemnica.

Może warto zastanowić się przez chwilę, kim bylibyśmy dzisiaj gdyby nie kapłani, których spotkaliśmy na swojej drodze, którzy nas ochrzcili, przygotowali do pierwszej Komunii świętej, po wielekroć odpuszczali grzechy w sakramencie pojednania, rozdzielali Ciało Chrystusa. Niedziela Dobrego Pasterza jest dobrą okazją do tego, by podziękować Bogu za to, że w parafiach naszej diecezji nigdy nie brakowało kapłanów, że zawsze możemy korzystać z pasterskiej posługi tych, których posyła nam Pan. Prośmy też naszego Pana, aby nieustannie posyłał robotników na swoje żniwo, aby otwierał serca synów i córek Kościoła na głos swego wezwania.

Panie, poślij robotników na swoje żniwo! Spraw, aby ich usta głosiły Twoje słowo, by ich dłonie były Twoimi dłońmi, a serca przeniknięte Twoją miłością rozdawały ją hojnie wszystkim, którzy jej potrzebują.

sobota, 5 kwietnia 2008

Przed Oazą...

"Nie wyobrażam sobie wakacji bez Oazy..." - tym zdaniem od kilku ładnych lat zaczynałem moje świadectwo w czasie godziny świadectw w ostatnim dniu oazowych rekolekcji. W ubiegłym roku, po raz pierwszy od dziesięciu lat, musiałem sobie jednak wyobrazić wakacje bez Oazy. Już wtedy wiedziałem, że za rok będzie inaczej. I stało się. Prosiłem Pana, żeby pokazał mi, czego ode mnie oczekuje. I nagle to, co zdawało się być niemożliwe, stało się dziecinnie proste. W ciągu kilku dni dowiedziałem się, że będę współprowadził Oazę Nowego Życia I stopnia w Hłudnie, w pierwszym turnusie. Kilka dni później udało się nam, z ks. Mirkiem, skompletować skład diakonii. I choć nie można powiedzieć, że wszystko jest już proste i jasne, to jednak taka perspektywa napawa entuzjazmem i radością. Teraz czas zacząć wielkie wołanie do Pana w intencji Oazy. Bo to zawsze się sprawdza. Dobra Oaza, to Oaza omodlona. Dlatego proszę Was dzisiaj o modlitwę w intencji tych rekolekcji. Proszę o modlitwę w intencji moderatorów, żeby nasza ludzka pycha nie stała się przeszkodą na drodze realizacji Bożego planu. Proszę o modlitwę za diakonię, abyśmy zwrócili wzrok na to, co nas łączy, szczególnie zaś na powołanie do tego, by czynić uczniów. W końcu proszę o modlitwę za naszych uczestników, tych, którzy już wiedzą, że z nami pojadą i tych, którzy na razie nie dopuszczają w ogóle takiej możliwości, abyśmy na ten czas stanowili jedno.
Do święceń pozostało nieco ponad miesiąc. Nie muszę zatem mówić o jaką modlitwę jeszcze proszę. Dziękuję tym wszystkim, którzy mnie podczytują. Dziękuję Wam za wsparcie i za wszelkie dobro, które mi wyświadczacie, a którego tak często nie jestem świadomy.
Alleluja!

sobota, 29 marca 2008

O piękności niestworzona...


„O piękności niestworzona, kto Ciebie raz pozna ten nic innego kochać nie może. Czuję, że tonę w Nim jako jedno ziarenko piasku w bezdennym oceanie. Czuję, że nie ma ani jednej kropli krwi we mnie, która by nie płonęła miłością ku Tobie. Miłosierdzie Boże.” Tak pisała św. siostra Faustyna Kowalska w swoim „Dzienniczku”. Święto Miłosierdzia Bożego. Święto niezwykłe. Wyjątkowe. Święto w którym przenikają się dwie zupełnie odmienne rzeczywistości: grzech, z całym jego brudem i ohydą oraz łaska Boga, czystego i nieskalanego, który udziela się człowiekowi.
Boże Miłosierdzie wymyka się kryteriom naszego ludzkiego rozumowania. Jest ponad ludzką logiką. Bo oto zamiast sprawiedliwej kary za wszelkie zło swoich grzechów człowiek spotyka się z nieskończoną miłością Boga, która czeka, czeka nieustannie wypatrując marnotrawnych synów na drogach i bezdrożach świata. Każdy z nas dobrze zna obraz Jezusa Miłosiernego, każdy z nas słyszał o dziele siostry Faustyny. Każdy też zna modlitwę Koronki do Bożego Miłosierdzia, wielu odmawia ją nawet codziennie. A jednak w każdym z nas drzemie cichy sprzeciw wobec tak niezmiernej łaskawości Boga. Bo ten, który potrzebuje łaski, sam sobie nie wystarcza. Musi przyznać się przed Bogiem i sobą samym do własnej małości, słabości, kruchości. A to nie jest łatwe. Może dlatego wielu ludzi całymi latami unika konfesjonału. Bo tam trzeba stanąć takim, jakim się jest. Bez ubarwiania, bez duchowego makijażu, z całą swoją nędzą, z całym błotem swojego grzesznego życia. Trzeba odkryć najgorsze strony swojego ludzkiego istnienia. Przyjść do Ojca, jak syn marnotrawny, który przecież nie wyglądał jak książę, nie pachniał perfumami, był nędzarzem, zubożałym synem – ale właśnie synem miłosiernego Ojca. „Choćby grzechy wasze były jak szkarłat – nad śnieg wybieleją” – mówi Bóg do swojego ludu w proroctwie Izajasza. Nie ma takiego grzechu, nie ma takiego upadku, nie ma takiej moralnej nędzy, z którą Bóg by sobie nie poradził, z której człowiek z pomocą Bożej łaski nie mógłby się podnieść. Nie ma takiego dna, takiej depresji ludzkiego życia, która nie mogłaby zostać przez Niego przemieniona w życiodajne źródło łaski. Ale świat mówi nam dzisiaj coś innego. Dziś liczą się tylko ci, którzy są mocni, silni, samowystarczalni. Którym obce jest kajanie się przed kimkolwiek, którzy za nic mają czyjąś łaskę czy pomoc. Ktoś powiedział, że Bóg potrzebny jest tylko słabym. Można odwrócić to stwierdzenie i dojść do wniosku, że tylko ci, którzy widzą swoją słabość mogą w pełni otworzyć się na Boga, przyjąć Jego łaskę i miłość. Grzech, upadek, słabość nie jest jeszcze żadną tragedią. Tragedia zaczyna się wtedy, gdy człowiek zaczyna udawać, że nic się nie stało. Że tak naprawdę nie ma grzechów. Że nie potrzebuje Bożej łaski, nie potrzebuje sakramentalnej spowiedzi, sam może poradzić sobie ze swoim grzechem. W czasach oświecenia, kiedy posunięto się do negacji istnienia Boga, ktoś sformułował następujące pytanie: Skoro Bóg jest wszechmogący, to czy może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł unieść? Obrońcy wiary szybko odkryli zawarty w pytaniu logiczny błąd. Jednak można spróbować na to pytanie odpowiedzieć. Tak, Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie będzie mógł sam unieść. Co więcej, Bóg stworzył taki kamień. Jest nim każdy z nas. Bóg stworzył nas bez nas, ale nie zbawi nas bez nas. Jeżeli człowiek odrzuci Bożą miłość, jeżeli odrzuci Boże miłosierdzie, to Bóg, mimo nieskończonej miłości jaką ma dla każdego z nas, uszanuje wolny wybór człowieka. Nie zbawi go na siłę. A takich przykładów, niestety, nie trzeba dziś szukać daleko. Święto Bożego Miłosierdzia jest przede wszystkim wielkim Świętej Nadziei. Mówi nam, że Bóg zawsze czeka ze swoją miłością, że zawsze pragnie naszego dobra, naszego szczęścia.
Kościół w dniu dzisiejszym zastawia przed nami obficie stół Bożego słowa. W Ewangelii usłyszeliśmy historię Apostoła Tomasza, który nie chciał uwierzyć w zmartwychwstanie. Łatwo słysząc tę opowieść potępić Apostoła. A jednak, Tomasz uwierzył, a potem głosił Dobrą Nowinę o zbawieniu wszystkim ludziom, aż w końcu oddał życie za wiarę. Kiedy zobaczył Zmartwychwstałego Jezusa, mógł włożyć palec w miejsce gwoździ, mógł włożyć rękę do przebitego włócznią boku Jezusa, jednak Ewangelia nie mówi nic o tym, że tak się rzeczywiście stało. Tomasz usłyszawszy naganę Jezusa powiedział tylko jedno zdanie. Krótkie, ale zarazem niezwykle istotne, bardzo bogate w treść: „Pan mój i Bóg mój”. To zdanie, wyryte w sercu Apostoła, pozwoliło mu dalej iść przez życie, pozostać wiernym uczniem Chrystusa, uczynić Go Panem i Władcą swojego życia. A my? Jakże często namacalnie widząc cuda Bożej łaski, Bożej obecności wciąż nie potrafimy uwierzyć, wciąż nie potrafimy oddać sterów naszego życia Jezusowi, wciąż chcemy wszystko robić po swojemu, czasami tylko prosząc Boga, żeby przypadkiem nie poprzestawiał nam szyków, nie skomplikował życia. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego pod obrazem Jezusa Miłosiernego widnieje napis: „Jezu, ufam Tobie”. To właśnie ufność, całkowite zawierzenie wobec Jezusa, pozwala nam korzystać z Jego miłosierdzia. Ufać Jezusowi to znaczy wierzyć, że On mnie kocha, że pragnie mojego dobra. Ufać Jezusowi, to wierzyć, że droga, którą idę jest jedną z Jego dróg, choćby była ciężka, trudna, choćbym nieraz nie dawał rady, to jednak zawsze wiem, że nie jestem na niej sam, że jest przy mnie Jezus miłosierny, któremu w pełni ufam. Tylko ufność pozwala nam wyjść z naszego egoizmu. Bo egoizm, czyli zapatrzenie w siebie ma dwie strony: albo trwa się w micie własnej doskonałości, wielkości, świetności, albo jest się wpatrzonym w bagno swojego grzechu, spoza którego nie widać już żadnej nadziei na ratunek. Kiedyś otrzymałem taką zakładkę. Nie było na niej żadnego zdjęcia, obrazka, tylko napis: „Nie koncentruj się na ciemnościach, które cię atakuję. Patrz na Jezusa Chrystusa, który zaprowadzi cię do swojego Królestwa światłości”. Jezu, ufam Tobie! Jezu, wiem, że dla Ciebie nie są straszne moje najtajniejsze grzechy, te, których najbardziej się wstydzę. Jezu, wiem, że Ty masz moc, aby je odpuścić, raz na zawsze zniszczyć. Muszę tylko wyjść poza horyzont własnego „JA” i skoncentrować się na Tobie, wpatrywać się w Twoje miłosierne oblicze, w Twoje dobre oczy, w Twą przebitą gwoździem dłoń, którą błogosławisz temu, co we mnie dobre.

czwartek, 27 marca 2008

Błysk w oku

Ostatnio zauważam u różnych ludzi charakterystyczny błysk w oku. Nie umiem wyjaśnić, co to dokładnie oznacza. Dzieje się tak kiedy mówię jakieś kazanie czy konferencję, kiedy z kimś rozmawiam, czasami tak po prostu, bez okazji. Ten błysk oznacza, że dana osoba staje się otwarta na to co widzi, słyszy, czego doświadcza. Kiedy widzę w czyichś oczach taki błysk odczuwam jakiś rodzaj zadowolenia, bo wciąż często wydaje mi się, że to moja zasługa. Ale też czuję pewien lęk - bo skoro moje słowo wyda w sercu tej osoby konkretny owoc, to trzeba się zastanowić, czy jest to rzeczywiście słowo Boga.
To ciekawe, że Bóg stawia na naszej drodze ludzi, którzy ni stąd ni zowąd wiążą w jakiś sposób swój los z naszym, na dłuższą lub krótszą chwilę. Że nasze ścieżki w tajemniczy sposób się krzyżują wytwarzając więź. Ta więź nigdy nie jest celem sama w sobie, ale ma prowadzi do obopólnego rozwoju.
Kiedy widzę błysk w czyimś oku zdaję sobie sprawę, że ten człowiek staje się dla mnie pewnym zadaniem. Że Bóg chce mnie wykorzystać, aby coś temu człowiekowi przekazać. Nie wiem co, dlatego tym bardziej jestem zakłopotany. Ale zawsze Bóg jakoś sobie z tym wszystkim radzi. I zazwyczaj z całego zamieszania wychodzi konkretne dobro. Ciekawe też, że ten błysk w oku pojawia się w sytuacjach aż za bardzo zwyczajnych, prozaicznych, codziennych. I zawsze niezaplanowany, nieoczekiwany, nie wiadomo skąd.
Czasami mówię ludziom, że widziałem ten błysk w ich oczach. Podobno oczy są zwierciadłem duszy. Coś w tym chyba jest.
Warto długo spoglądać na znudzone twarze słuchaczy, żeby dostrzec błysk oka choćby jednego z nich.

niedziela, 23 marca 2008

Chrystus zmartwychwstał!

Alleluja!
Chrystus zmartwychwstał!
Wraz z Nim zmartwychwstała nasza nadzieja
tak mocno nadwątlona codzienną bieganiną,
szarzyzną i zwątpieniem w to, co wielkie.

Jakże wielka jest tajemnica Bożej mądrości,
skoro drogą do chwały jest krzyż,
do życia – śmierć,
a do wywyższenia – uniżenie.

Święta Zmartwychwstania są okazją
do przekazania najlepszych życzeń.
Niech Chrystus Zmartwychwstały
będzie naszą nadzieją.
Niech stanie się Drogą, Prawdą i Życiem
naszej codzienności,
która dzięki Niemu nigdy nie będzie już szara,
ale stanie się wiecznym świętowaniem,
celebracją obecności Niewysłowionego.

wtorek, 18 marca 2008

Krośnieńskie spotkanie wiary

Kilka refleksji po tegorocznym SMAPie. Było to moje dziesiąte Spotkanie Młodych. Jak każda inicjatywa duszpasterska, SMAP ma swoich zwolenników i przeciwników. Jedni i drudzy mają swoje racje. Ja należę do tych pierwszych. I to z kilku powodów. Po pierwsze sam w jakiś sposób wychowałem się na SMAPach. Odegrały one w moim osobistym życiu wiary dość ważną, choć może nie decydującą rolę. Pamiętam ze swoich lat szkolnych, a myślę, że pod tym względem niewiele się zmieniło, że osoby związane z Kościołem nie mają łatwego życia wśród rówieśników. Często trzeba dawać świadectwo o swojej przynależności do Chrystusa, co nie jest łatwe. Inni wmawiają takiemu człowiekowi, że jest w jakiś sposób nienormalny, niedzisiejszy, nieprzystosowany do życia w ciągle zmieniającej się rzeczywistości. I czasami ma się wątpliwości, czy może oni nie mają racji. I tutaj jest wielka moc Spotkania Młodych. Bo nagle ten osaczony przez innych młody człowiek zauważa, że nie jest sam. Że takich jak on, Bożych "wariatów" jest wielu. Że warto płynąć pod prąd, mimo obmów, przeciwności, czasem nawet odrzucenia. I że nagrodą jest sam Jezus Chrystus, Pan, Zbawiciel i Jedyna Nadzieja ludzkości.
Człowiek, zwłaszcza młody, rzucony w wir brutalnej rzeczywistości może i powinien dawać świadectwo o Chrystusie. Jednak nie uda mu się to, jeśli nie będzie trwał we wspólnocie - we wspólnocie z Jezusem i z innymi uczniami, takimi jak on sam. I tutaj jest wielka moc takich inicjatyw jak Spotkanie Młodych.
Innym, niepodważalnym argumentem za SMAPem są rozweselone Bożą radością oblicza uczestników, którzy doskonale wiedzą, że SMAP jest czymś dobrym i na pewno pojadą za rok.

Tragedia Judasza

Liturgia słowa ostatnich dni mówiąc nam o ostatnich dniach z życia Jezusa, stawia przed naszymi oczyma postać niezwykle tragiczną: postać Judasza. Zechciejmy przez chwilę zastanowić się nad losem ostatniego z Dwunastu apostołów Jezusa.
Judasz był apostołem. Jednym z najbliższych uczniów Jezusa. Wspólnota darzyła go zaufaniem, bo to jemu powierzono opiekę nad trzosem. Podobnie jak inni apostołowie Judasz przez trzy lata trwał w szkole Jezusa, słyszał większość jego nauk, widział większość cudów, był otoczony Jezusową miłością i troską. Tak jak inni, Judasz zostawił wszystko, by pójść za Jezusem. Podobnie jak oni był wysyłany na głoszenie nauki, prawdopodobnie wielu dzięki jego słowom uwierzyło w Jezusa, wielu też uzdrowił w Jego imię. Był wybrany. Posłany. Umiłowany.
Jednak coś w nim zaszwankowało. W głębi serca Judasz przeżywał pewne rozdarcie, jakąś rysę, która stała się zarzewiem czegoś znacznie większego, ogromnej tragedii tego Apostoła. Być może wiązał z Jezusem osobiste nadzieje. Pragnął, aby Jezus skorzystał z nadarzających się okazji do tego, by stać się królem, by stanąć na czele Izraela, przejąć władzę w państwie, uniezależnić się do Rzymian. Wtedy pewnie i Judasz zyskałby jakąś intratną pozycję. Niezależnie od tego, co kierowało Judaszem, z pewnością można powiedzieć, że jego dramat zaczął się w momencie, gdy przestał pełnić Bożą wolę a zaczął żyć po swojemu. Może wydając Jezusa Żydom liczył na to, że Zbawiciel w trudnej sytuacji w końcu użyje swej niezwykłej mocy, by wyzwolić się, pokonać wroga, pokazać, kto tutaj rządzi. Stało się jednak inaczej. Zrozpaczony Judasz widząc, że Jezusa czeka śmierć, w pewien sposób żałował za swój grzech. Można powiedzieć, że nawet bardzo żałował. Zapłatę zdrady oddał arcykapłanom, rzucając im pod nogi trzydzieści srebrników, które otrzymał za wydanie Jezusa. Jednak nie stać go było na to, by spojrzeć Jezusowi w oczy, by uklęknąć pod krzyżem jak setnik, by gorzko zapłakać, jak Piotr. Wolał po swojemu załatwić sprawę. Jak mówi Ewangelista – poszedł i powiesił się.
Kiedy Leonardo da Vinci malował swój najsłynniejszy obraz, „Ostatnią wieczerzę”, długo szukał ludzi, którzy mogliby pozować do tego wielkiego dzieła i przez to zostać uwiecznieni na płótnie jako uczestnicy tego niezwykłego wydarzenia Wielkiego Czwartku. Artysta zaczął od namalowania postaci Jezusa. Znalazł odpowiedniego modela, którego twarz była najbliższa wyobrażeniom malarza o twarzy Jezusa: pełna ciepła, blasku, wewnętrznej harmonii, pełna czystości, subtelności. Po kilku latach, kończąc dzieło Leonardo zaczął przemierzać podmiejskie slumsy w poszukiwaniu modela odpowiedniego do odtworzenia postaci Judasza. Szukał długo, bo trudno było znaleźć twarz tak nikczemną, by odpowiadała wyobrażeniu twarzy zdrajcy. W końcu znalazł odpowiednią osobę. Kiedy artysta dokończył dzieła, model powiedział: „Kiedyś tu już byłem”. „Niemożliwe – odpowiedział malarz – nigdy wcześniej cię nie widziałem”. „Ależ tak – odrzekł model – pozowałem ci, kiedy malowałeś postać Jezusa”.
W każdym z nas drzemie takie podwójne podobieństwo. Każdy z nas ma szansę stać się dobrym i złym. Naśladować Jezusa, albo dzielić los Judasza. Przywykliśmy do traktowania Judasza jako synonim zła i nikczemności. Tymczasem, kiedy głębiej wnikniemy w tekst Ewangelii widzimy, że tak naprawdę było w nim wiele dobra. Ale nie dorósł do podstawowego i najważniejszego warunku bycia uczniem Jezusa: nie potrafił podporządkować swojego życia woli Zbawcy. Nie potrafił oddać Mu sterów swojej ludzkiej egzystencji. Nie potrafił zaufać Jezusowi, oddać Mu siebie w miłości i poddaniu.
Jak często jesteśmy podobni bardziej do Judasza niż do innych apostołów. Jakże często realizujemy tylko swoją wizję, swój plan działania, nie zapytawszy nawet Jezusa, czy On tego chce?
U progu świąt paschalnych prośmy naszego Pana, aby nieustannie otwierał nasze serca na swoją łaskę, byśmy potrafili poprzez łzy pokuty powracać do Niego z najdalszych nawet stron, abyśmy kształtowali w sobie Boże podobieństwo poprzez karmienie się Jego Słowem i Ciałem.

środa, 12 marca 2008

Ze śmierci do życia

Każdy z nas spotkał się z rzeczywistością śmierci. Przeżywamy śmierć naszych bliskich, słyszymy o śmierci znanych aktorów, polityków. Media nieustannie zalewają nas informacjami o śmiertelnych zamachach, wypadkach, katastrofach, klęskach żywiołowych i wojnach. Można powiedzieć, że zewsząd da się odczuć złowrogi powiew śmierci, która przypomina nam po cichu, że kiedyś nadejdzie i nasza kolej, i nasz moment odejścia z tego świata. Bo też każdy z nas na pewno kiedyś umrze. Różnimy się pod tym względem jedynie czasem, okolicznościami, sposobem śmierci, jednak sama śmierć jest faktem, który niechybnie nastąpi.
Łazarz umarł. Po nieudanej walce z trawiącą go chorobą oddał ostatnie tchnienia. Nie pomógł nawet posłaniec wysłany do Jezusa z informacją o chorobie. Łazarz umarł i został pogrzebany. W kulturze żydowskiej pogrzeb następował na krótko po zgonie, ze względu na gorący klimat, jednak żałoba trwała jeszcze długo po pochówku. Tydzień po śmierci człowieka był czasem opłakiwania go, czasem, w którym wszyscy znajomi i przyjaciele rodziny przychodzili, aby jednoczyć się w bólu z bliskimi zmarłego. Cztery dni po śmierci Łazarza przyszedł także Jezus. Marta, siostra zmarłego wyszła Mu na spotkanie. Zamiast powitania Jezus usłyszał pewien zarzut: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Możemy wyobrazić sobie co kryło się w tych słowach: Jezu, gdzie byłeś, kiedy umierał Twój przyjaciel? Dlaczego zwlekałeś z przybyciem tutaj, przecież przekazano Ci wiadomość o chorobie Łazarza? Dlaczego nie przyszedłeś, aby go uzdrowić? Dlaczego nie sprawiłeś, choćby na odległość, aby on nie umarł? Dlaczego pozwoliłeś mu odejść? Słowa pełne bólu, rozpaczy, żalu. Słowa jakże nam bliskie wobec utraty ukochanej osoby. Zauważmy, że Jezus nie gani Marty, nie wyrzuca jej małej wiary, ale przeciwnie – jednoczy się z jej cierpieniem. Jest blisko osób pogrążonych w żałobie. Sam ją przeżywa – Ewangelia mówi, że na widok grobu Łazarza Jezus wzruszył się w duchu i rozrzewnił, a następnie zapłakał. Wzruszenie Jezusa, spowodowane utratą przyjaciela przybiera fizyczny kształt ludzkich, Jezusowych łez. Aż Żydzi, którzy to widzieli stwierdzili: „Oto jak go miłował”. Nad grobem Łazarza Jezus jawi się nam jako prawdziwy człowiek – z krwi i kości, zdolny do głęboko ludzkich uczuć.
Jednak w tym samym miejscu Jezus manifestuje swoje Bóstwo. Historia Łazarza nie kończy się przy grobie w Betanii. Jezus czyni cud. Łazarz wychodzi z grobu żywy, ku zdziwieniu i radości wszystkich, którzy go opłakiwali. Miłość Jezusa ma moc wskrzesić umarłego, przywrócić do życia z najbardziej nawet głębokiej śmierci.

Opowieść o wskrzeszeniu Łazarza ma swoje drugie dno, że nie jest tylko historycznym opisem jednego dnia z życia Jezusa, ale ma swój ukryty cel. Łazarz jest obrazem człowieka pogrążonego w grzechach, zanurzonego w śmierci, która jest skutkiem grzechu. Łatwo pomyśleć tutaj o osobach pogrążonych w przeróżnych nałogach: grzechach, które prowadzą do duchowej śmierci, wykorzeniają wiarę, zabijają nadzieję, osłabiają miłość… Jednak nie myślmy, że jesteśmy bez zarzutu, jeśli grzechy nałogowe nas nie dotyczą. Każdy człowiek od grzechu pierworodnego jest niewolnikiem grzechu, jest związany przez grzech, tak jak Łazarz był związany śmiertelnymi płótnami. I tutaj nasuwa się pierwszy, niezwykle odkrywczy wniosek: „Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza”. Tak, Bóg kocha każdego z nas, kocha każdego grzesznika. Do każdego z nas odnosi się to wszystko, co Jezus odczuwał wobec Łazarza. On wzrusza się widząc naszą sytuację, rozrzewnia, może nawet płacze nad nami. On też jest tym, który ma władzę powiedzieć każdemu z nas: „Łazarzu, Krzysztofie, Mario, Anno – wyjdź na zewnątrz!” i sprawić, że na nowo będziemy cieszyć się utraconym Bożym życiem, wolni od grzechu i śmierci, że usłyszymy nad sobą Boży głos, który słyszał w proroczej wizji prorok Ezechiel: „Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój!” Może warto się teraz zastanowić: jakie są nasze groby? Ile ich jest? Groby naszego zadowolenia z siebie, pościgu za sukcesem, pieniądzem, karierą. Groby naszej nienawiści, zaciekłości, zatwardziałości. Groby naszych niepokojów i obaw. Groby naszego egoizmu i samowystarczalności. Czasem może groby naszych martwych sumień. Ile jeszcze kazań, modlitw, rekolekcji, Wielkich Postów potrzeba, abyśmy w końcu zauważyli te wszystkie groby, w które wpędzili nas inni ludzie, albo w które sami weszliśmy. Łazarz wyszedł na wezwanie Pana. A my – jakże często wolimy pozostać w tych naszych grobach. Bo przecież jest nam w nich całkiem wygodnie. Bo się do nich przyzwyczailiśmy, tak, że czasami wydaje się nam, że my i nasz grób to to samo. A Jezus woła, woła, abyśmy poszli ku pełni życia, życia z Nim.

wtorek, 11 marca 2008

Spotkanie Młodych - Spotkanie wiary...

Już w piątek wyjeżdżam na kolejne w moim życiu Spotkanie Młodych Archidiecezji Przemyskiej. I w związku z tym dociera do mnie pewna refleksja. Po co właściwie tam jadę?
Na SMAP-ach zazwyczaj są bardzo różni ludzie. Spróbuję określić ich w kilku grupach.
Ludzie, delikatnie mówiąc, przypadkowi, dla których SMAP jest przede wszystkim okazją do wyrwania się z domu, spróbowania życia na własną rękę, uwolnienia się od rodziców, nauczycieli. Ci ludzie są pewnym zadaniem. Choć nie jadą na Spotkanie wiary, jadą na SMAP, który może się dla nich w Spotkanie wiary przemienić.
Druga grupa to ludzie związani z różnymi ruchami i wspólnotami kościelnymi. Jednak nie jadą oni do Krosna, aby wzmocnić swoją wiarę, ale przede wszystkim po to, by spotkać swoich przyjaciół, znajomych z różnych stron diecezji, dowiedzieć się, co u nich słychać, porozmawiać, pocieszyć się możliwością bycia razem.
Trzecie grupa to osoby, które jadą na SMAP, żeby spotkać Jezusa. Także Tego, obecnego we wspólnocie, ale przede wszystkim Jego. Oni chcą umocnić swoją wiarę, zbudować nadzieję, pogłębić miłość. SMAP jest dla nich przede wszystkim okazją do głębszego przeżywania swojego chrześcijaństwa.

W jakiej grupie ja się znajduję?

Ale to nie jedyne, a co więcej, nie najważniejsze pytanie. Drugie jest znacznie bardziej istotne: czy wiem, że spotkam na SMAP-ie wszystkie trzy wyżej wymienione grupy ludzi, i czy zdaję sobie sprawę, że do każdej z nich jestem w jakiś sposób posłany? Może Jezus chce, aby dzięki mojej czy Twojej obecności, drogi Czytelniku ktoś zmienił "swoją" grupę, odkrył najgłębszy sens Spotkania Młodych - dostąpił Spotkania wiary?

SMAP jest nam dany, ale przede wszystkim jest nam zadany. Niektórzy mówią, że to niepotrzebny spęd, możliwość manifestacji różnych szumowin, niepotrzebne zamieszanie. Ja tak nie uważam. Bo Spotkanie wiary, doświadczenie, jak wielu jest młodych ludzi, którzy pragną kroczyć za Chrystusem, daje niesamowitą moc do działania, do ciągłego podnoszenia się z własnych niedociągnięć i powstawania wciąż na nowo na drodze z Jezusem.

A zatem, do zobaczenia w Krośnie.

wtorek, 4 marca 2008

Niewidomy od urodzenia

Ostatnio słuchałem wielu konferencji ojca Augustyna Pelanowskiego. Jego niezwykła metoda interpretacji Pisma Świętego zainspirowała mnie do głębszego przyglądnięcia się niedzielnej Ewangelii. I faktycznie – na wiele rzeczy Pan Bóg otworzył mi oczy dzięki opowieści o niewidomym od urodzenia.
Należy zacząć od tego, że w Piśmie Świętym nic nie jest przypadkowe: żadne słowo, pytanie, stwierdzenie. Czasami nawet brak jakiegoś słowa, niedopowiedzenie sprawia, że głębiej możemy wniknąć w sens tekstu. Ewangelia Janowa jest jednym z najbardziej jaskrawych przykładów takiej ważkości słów. Powstała najpóźniej, jest najbardziej teologiczna, język w niej użyty jest najpiękniejszy ale też najbardziej tajemniczy. Jednym słowem Jan zawarł głęboką treść w każdym słowie swojej Ewangelii.

Jezus splunął na ziemię, uczynił błoto ze śliny i nałożył je na oczy niewidomego, i rzekł do niego: «Idź, obmyj się w sadzawce Siloam» ‑ co się tłumaczy: Posłany. On więc odszedł, obmył się i wrócił widząc. (J 9,6-7)

Ciekawe, że Jezus, dla którego uzdrowienie na odległość czy w tłumie nie stanowiło większego problemu tutaj stosuje tak karkołomne i powiedzielibyśmy dzisiaj niehigieniczne praktyki. Wniosek jest prosty: chce nam coś przez to powiedzieć. Jezus splunął i zaczął grzebać w swojej ślinie, potem nałożył swoją ślinę zmieszaną z prochem ziemi na oczy niewidomego. Totalny brak estetyki. Można by się nawet wzdrygnąć na taki widok. Że też nikt nie zaprotestował. A jednak. Błoto nałożone na oczy. Brud, nieprawość, grzech – zanim wejdzie się w światłość, trzeba zobaczyć grzech. „Grzech mój jest zawsze przede mną” (Ps 51). Fizycznie, namacalnie, dotykalnie. Tak blisko oczu, że nie można go nie widzieć. Pierwszy etap uzdrowienia. Pierwszy szczegół.
Drugi szczegół. Sadzawka Siloam, to znaczy „Posłany”. Cóż to za nazwa dla sadzawki? Chyba nikt nie wpadłby na to, żeby nazwać jakiś zbiornik wodny w ten sposób. Owszem, Solina, Śniardwy, Hańcza. Ale Posłany? Dla mnie wyjaśnienie jest proste. Ludzie pytają: dlaczego muszę się spowiadać? czy Jezus nie mógłby odpuścić mi grzechy bez pośrednictwa drugiego człowieka? Owszem, mógłby. Tak samo jak mógłby otworzyć oczy bez błota i sadzawki. Ale tego nie robi. Każe iść do tego, który jest posłany. Posłany do tego, aby odpuszczać grzechy. Przy czym ciekawe jest też określenie natury tego Posłanego. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Woda w sadzawce nie było szczególnie czysta, ożywcza, smaczna. Przynajmniej Ewangelia nic o tym nie mówi. Jej tajemnica tkwiła w tym, że była Posłanym – Siloam. Wybranym przez Boga. Że Jezus wybrał właśnie tę sadzawkę spośród tysięcy innych, po ludzku może takich samych, albo nawet lepszych sadzawek do realizacji swojej misji uzdrowienia niewidomego.
Trzeci szczegół. Świadectwo wiary uzdrowionego. On wie, że to Jezus go uzdrowił, nie błoto i nie sadzawka. A jednak aż trzykrotnie Ewangelia podaje historię jego uzdrowienia: „Położył mi błoto na oczy, obmyłem się i widzę” (J 9,15). Po co? Wystarczyło przecież napisać: „Opowiedział im, jak został uzdrowiony”. Przypadek? Przypadki występują wyłącznie w gramatyce. A jeśli coś jest szczególnie ważne i warte zapamiętania, to się to powtarza. Taktyka stara jak świat i wciąż aktualna (patrz: reklamy telewizyjne).
I na koniec krótka refleksja. Często proszę Jezusa, żeby otworzył mi oczy, żeby prowadził mnie drogą swojej światłości. A jednocześnie tak bardzo nie podoba mi się to nakładanie błota na oczy...

wtorek, 26 lutego 2008

Dziękuję księdzu za to kazanie…

Pierwszych kroków ciąg dalszy… Dziś – pierwsze homilie. Choć kilka już ich od diakonatu wygłosiłem, to jednak wciąż są one pierwsze. Długo zastanawiałem się, czy w ogóle o tym pisać, bo będzie to trochę takie nieskromne. No, cóż. Lubię pisać. Lubię też mówić. W ogóle lubię słowo. I ono chyba mnie też trochę lubi. Bo i pisanie i mówienie całkiem nieźle mi wychodzi. Odczytuję to jako dar. Dar, którym się cieszę, ale przede wszystkim dar, który mam po to, aby nim służyć. Taki jest sens tego bloga, taki jest też sens mówienia kazań.
W niedzielę wygłosiłem, jak co tydzień, kazanie pasyjne. To było niezwykłe doświadczenie. Zauważyłem, że potrafię przeżywać treść swojego własnego kazania. Nie muszę nacechowywać treści emocjonalnie, bo emocje nieustannie mi towarzyszą, kiedy stoją na ambonie. I widziałem wczoraj, jak te przeżycia udzielają się moim słuchaczom. To było niesamowite. Patrzyłem, jak słowo, które mną się posługuje, przenika serca ludzi zgromadzonych w kościele. W wielu oczach dostrzegłem łzy, bo kazanie pasyjne ma to do siebie, że bywa wzruszające. I tutaj ukazuje się tajemnica słowa. I rozróżnienie pomiędzy słowem pisanym przez małe „s” i Słowem osobowym, Jezusem Chrystusem. My posługujemy się słowem, aby trafić do słuchaczy. I to się nieraz udaje. Ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, by Słowo posługiwało się nami. A tego nie da się tak po prostu sprawdzić. To rzeczywistość tak subtelna, tak tajemnicza, tak niezależna od naszych własnych intencji i zamierzeń, że daleko przekracza granice naszego odczuwania i postrzegania.
Zszedłem z ambony z pewną wewnętrzną satysfakcją. Może to moja pycha głaskała mnie od środka. Nie wiem. Fakt, kazanie było dobre.
Po nabożeństwie do zakrystii przyszła pewna pani. „Ja tylko na chwilę” – powiedziała – „chciałam księdzu bardzo podziękować za to kazanie”. Czułem się delikatnie zakłopotany, ale nie powiem, że było mi z tym źle. A teraz się zastanawiam, za co ta pani chciała mi właściwie podziękować. Za formę czy za treść, a może za jedno i drugie. Czy rzeczywiście to, co mówiłem stało się dla kogoś motywem jakiejś wewnętrznej decyzji, przemiany czy chociaż refleksji nad sobą, swoim życiem? Czy też słuchacze po chwilach wzruszenia, może fascynacji gładkością języka czy stylu, wyszli z kościoła niewiele pamiętając, tacy sami, jacy byli przedtem?
Jak powiedziałem, działanie Słowa jest tajemnicą. I to od Niego zależą owoce wszelkiego przepowiadania, duszpasterstwa w ogóle. Siewca ma siać. To jest jego jedyne zadanie. Nie jego jest rzeczą szukanie owoców. I to też jest niesamowite – zrobiłem swoje, a co z tego wyniknie – wie tylko Bóg.
A co do formy to chyba najważniejsze jest to, by nie przysłaniała sobą treści, ale służąc jej ułatwiała jej przyjęcie i przeżycie. By słowo służyło Słowu.