piątek, 7 listopada 2008

Moje babcie

Jest ich kilka. Pośród nich takie, które odwiedzam regularnie, raz w miesiącu. Przynoszę im Pana Jezusa, który odpuszcza im grzechy i karmi swoim Ciałem. W zamian dają mi opowieści o dobrych wnukach, złych sąsiadach, o cierpieniu i starości, które ich dotknęły. Jedne niepogodzone z życiem, bardzo nieszczęśliwe, inne - mimo ciężkiego krzyża bólu i niedołęstwa, uśmiechnięte, świadome swojej misji - misji filara wspólnoty Kościoła, filara, który swoim cierpieniem, modlitwą i ofiarą podtrzymuje cały gmach. Jeszcze inne, bardzo radosne. Wdzięczne Panu Bogu, dzieciom, wnukom, całemu światu za każdy, najmniejszy przejaw dobra.

Jeden Pan Bóg wie, ile zawdzięczamy tym naszym babciom, często opuszczonym, osamotnionym. Do nich nie przyjedzie reporter, aby nakręcić sensacyjny program, ani nawet domokrążca nie zajrzy, bo niewiele mógłby uszczknąć z niewielkiej renty czy emerytury.

Ich twarze. Pomarszczone, pergaminowe, ale jakże piękne. Czasem z wyciśniętym bólem, grymasem smutku. Innym razem promieniste, mimo upływającego czasu piękne. Ich oczy, często przeszklone łzą na widok księdza z Panem Jezusem.

Moje babcie przywracają mi klimat, którego brak od czasu do czasu odczuwam. Klimat pokoju mojej babci, która od kilku lat jest już u Pana. Ciepło, otwarcie na człowieka, dobroć i wielki spokój, który udziela się wszystkich przychodzącym.

Odchodzą spokojnie. Bez lamentu, patosu. Wiem, że idą prosto do nieba. I nadal są filarami. Bo przeszły przez życia z Bogiem w sercu, z dobrocią na ustach i z miłością w czynach.

A teraz niech przemówią moje babcie:

"Proszę księdza, tak mi źle, bo słyszę, jak biją dzwony, widzę, jak ludzie idą do kościoła, a ja już nie mogę. Tak bardzo mi z tym źle."

"Mój tato na łożu śmierci powiedział mi: Nie zostawiaj niczego na starość. Zawsze byłam wierna temu głosowi."

"Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy. I herbatę zrobią i przyniosą, i spytają, jak się czuję. Tak mi tu z nimi dobrze."

Bardzo lubię te moje babcie. One modlą się także za mnie. Kiedy śpię, a one spać nie mogą. Kiedy jestem w kościele, w którym one od dawna nie były. Kiedy uczę ich wnuki w szkole. One są. Filary Kościoła. Moje babcie.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Potęga słowa

Mówi się, że żyjemy w epoce obrazu. Że słowo nie działa już tak, jak kiedyś, że nie trafia już do odbiorcy. Człowiek potrzebuje obrazu, który mógłby przykuć jego uwagę, zaangażować zmysły, po prostu zainteresować. I pewnie coś w tym jest. Jednak słowo nadal ma wielką moc.

Ciekawe, że św. Jan zaczyna swą Ewangelię od poematu o Słowie. "Na początku było Słowo". Nie obraz. Nie dźwięk. Nie żadne multimedia. Ale właśnie słowo. Czyżby Syn Boży nie przewidział tej wielkiej dewaluacji słowa, którą wieszczą dzisiejsi specjaliści od reklamy i marketingu? Ciekawe, że greka, w której Jan spisał swą Ewangelię, rozumie ów Logos na różne sposoby. Nie tylko jako słowo, ale też jako sens, zasadę wszystkiego. Jest w tym coś niezwykle głębokiego i twórczego. Bo choć istotnie człowiek XXI wieku jest nieustannie zalewany potokiem słów, to jednak słowo zachowało swą moc, swoją potęgę.

Na czym polega potęga słowa? Podczas gdy obraz z biegiem czasu ulega deformacji, zapomnieniu, słowo trwa. Trwa w niezmienionej formie, nieraz przez wiele lat. I to nie tylko na pergaminie, kartce papieru czy twardym dysku komputera. Także w człowieczym sercu. Podczas gdy obraz wiele mówi nam od razu, kiedy tylko zobaczą go nasze oczy, słowo jest bardziej dyskretne. Na początku często niezrozumiałe, wieloznaczne, z czasem zyskuje na znaczeniu, dojrzewa, pracuje w sercu słuchającego wydając konkretny plon. Tak jest właśnie ze słowem Bożym. Można znać daną perykopę na pamięć od dzieciństwa, a odkryć ją na nowo, przeżyć zupełnie inaczej, w życiu dorosłym czy w starości.

Moc Bożego słowa nie powinna nas dziwić. Słowo Boga ma moc sprawczą, performatywną. Sprawia to, co oznacza. Ale Bóg jest Bogiem i Jego słowo może wszystko. To, co najbardziej mnie uderza, a zarazem fascynuje, to ludzkie słowo, które czasami ma również wielką moc. Obserwuję to na sobie. Widzę, jak słowa, które kiedyś usłyszałem, powoli, ale konsekwentnie zmieniają moje życie, wartościowanie, moje podejście do wielu ważnych spraw. Słyszę słowa brzmiące w duszy, widzę je oczyma wyobraźni i pamięci wypisane w jakiejś broszurce czy księdze, którą kiedyś czytałem. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu wielkich mistrzów słowa, takich jak ks. Józef Tischner, czy Wielki Poeta Zbigniew Herbert. Do obu z nich, bardziej lub mniej świadomie wciąż nawiązuję.

Ale chyba najbardziej zadziwia człowieka moc jego własnych słów. Sytuacje, w których ktoś przychodzi i przypomina mi moje słowa wypowiedziane dawno temu. Słowa, których sam już nie pamiętam i często się dziwię, że ja coś takiego powiedziałem. Co więcej: słowa, które niekoniecznie miały być w moich ustach słowami wielkimi, o doniosłym znaczeniu. Tymczasem dla tej osoby akurat te słowa były niezwykle ważne. Bo były otwarciem oczu na inną rzeczywistość. Bo stanowiły kroplę, która wydrążyła skałę serca tworząc najpiękniejsze i najszlachetniejsze kształty. Kilka dni temu, pewien młody człowiek przypomniał mi słowa, które wypowiedziałem półtora roku temu. Pamiętam tę rozmowę. Wydawało mi się, że do niego absolutnie nic nie trafia, że mój wysiłek jest daremny. Poza obojętności, którą wówczas przyjął nie zniweczyła potęgi słowa. I to jest tylko jeden przypadek, o którym akurat się dowiedziałem.

Potęga słowa jest niewątpliwa. Niesie wezwanie do wielkiej odpowiedzialności. Ktoś powiedział, że słowa, które wypowiadamy, lub co gorsza, zapisujemy, żyją odtąd własnym życiem. My możemy zmienić poglądy, ale słowa, które od nas wyszły pozostaną takie same. Będą pracować bez naszego udziału: na ludzką zgubę lub ratunek.