środa, 23 grudnia 2009

Chrześcijaństwo musi boleć

Początek roku akademickiego. Dla większości z nas uroczystość, która nastraja raczej żałobnie niż radośnie. Wielka pompa, gala, która zwiastuje koniec wakacji, a początek trudu. Koniec przyjemności, początek zmagania. Koniec tego, co większość z nas lubi najbardziej, a początek… No właśnie. Uroczystość zatem przykra, chyba, że… bezpośrednio nas nie dotyczy. Z pewną satysfakcją słuchałem słów homilii ks. abp. Michalika na początek roku akademickiego w przemyskim Seminarium. Jadąc do rodzinnego domu, upajając się dniem wolnym od zajęć, włączyłem naszej diecezjalne Radio „Fara”. Pomyślałem: „Oni zaczynają rok pracy, a ja mam wolne. Cóż za komfort”. Aż padły te właśnie słowa. I nie wiem, czy to fakt, że wypowiedział je mój Arcybiskup, czy też sama waga tych słów sprawiły, że chodzą one za mną aż dotąd. „Chrześcijaństwo musi boleć”.
Takie proste zdanie, a tak głębokie i niezwykłe. Co więcej, tylko pozornie pesymistyczne. W istocie niesie w sobie ogromne przesłanie nadziei. Przynajmniej dla kogoś, kto od dłuższego już czasu stara się walczyć z ułomnościami natury i gdzieś tam w środku odczytał, że jego ból jest czymś złym, że może być świadectwem niewłaściwej albo nierównej walki. Tymczasem, może się okazać, że ból jest świadectwem tego, że choć nie wszystko od razu się udaje, to jednak jest się na dobrej drodze. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że gdy chrześcijaństwo nie boli coś z nim jest nie tak. Może rozpłynęło się w powodzi bylejakości. A może czegoś wyraźnie w nim brakuje? I tutaj podchodzimy do kwestii błogosławionej winy. To, co mnie boli w chrześcijaństwie jest miejscem mojego rozwoju, pewnej dynamiki wzrostu ku pełni, jaką jest Bóg.
Metropolita mówił dalej: „Nie ma łatwego kapłaństwa”. A ja poszerzyłbym to stwierdzenie. Nie ma łatwego animatorstwa, nie ma łatwej formacji, nie ma łatwej jedności. Bo tak to już niestety jest, że nic co jest cenne, nie jest jednocześnie łatwe. Jest owocem trudu. Może właśnie dlatego jest takie cenne? Można by odnieść wrażenie, że takie postawienie sprawy przybija, pognębia, obnaża bezsens wszelkich pragnień i dążeń. Ale to tylko wrażenie. Bo nikt nie powiedział, że nie można być szczęśliwym, gdy boli. Nikt nie mówił, że każda porażka musi od razu niweczyć radość. Przegrana bitwa bywa przecież zapowiedzią wygranej wojny. Przez krzyż do zmartwychwstania. Przez śmierć do życia. Przypomina mi się w tym miejscu łaciński napis, który odsłaniał się moim oczom każdego dnia, przez cztery lata nauki w liceum. Wszystkich wchodzących do środka gmachu szkoły witał jej patron, Mikołaj Kopernik oraz słowa: „Per aspera ad astra” – „Przez trudy do gwiazd”. I pan profesor Hawryło, który ciągle nam o nich przypominał każąc rozwiązywać trudne zadania z logarytmów i całek. Nie ma łatwego człowieczeństwa.
Chrześcijaństwo musi boleć. Nie oznacza to jednak, że chrześcijanin musi być cierpiętnikiem. Bo przecież nie o to chodzi. A chyba dość często właśnie tak się niektórym wydaje. Ludziom, którzy upatrują sens życia we własnych bliznach i zranieniach. Których trawi trucizna własnej martyrologii, a co gorsza, którzy zrobią wszystko, by zalać tą trucizną innych. Prawi i dobrzy, bo umęczeni. Tymczasem, Jezus nie pchał się na krzyż, choć umiał cierpieć z godnością. Nie został też na nim ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Wiedział, że krzyż jest etapem, nie celem. Celem jest chwała zmartwychwstania. Ból w chrześcijaństwie także nie jest celem. I nie chodzi o to, żeby szukać bólu, by stać się w pełni chrześcijaninem. Ból jest skutkiem ubocznym, nieuchronnym ale nie najważniejszym. Jest efektem wierności Chrystusowi, pokonywania tego, co we mnie złe, nikczemne, grzeszne. Jest efektem walki z pierwiastkami duchowego i cielesnego zła świata. Ale kiedyś się skończy. I to jest kolejne przesłanie nadziei.

środa, 11 listopada 2009

Chwała bohaterom

11 listopada to dzień, w którym przed naszymi oczami stają sylwetki tych, którzy odeszli niesieni na symbolicznej tarczy historii, bohaterów walk o wolną, niepodległą Polskę. Oni jednak walczyli o coś jeszcze. Walczyli o to, na co składa się pełne człowieczeństwo: o prawdę, honor, szczerą miłość. Ludzie szlachetni, zdolni do najwyższych poświęceń w służbie najwyższym wartościom. Bohaterowie. Niezwykli w swojej zwyczajności. Ludzie tacy, jak my, a jednak tak bardzo od nas inni. Przejrzyści. Prawdziwi. Dla których "tak" znaczy "tak", a "nie" znaczy "nie". Za ich krew nie ma i nie będzie rekompensaty. Ich śmierć widnieje jak sztandar trzepoczący pochwałę męstwa i wartości oraz pogardę dla obłudy, zdrady i prywaty. Jednak Ojczyzna płacze, bo bardziej niż martwych potrzebuje bohaterów żywych, zdolnych przemieniać ziemską rzeczywistość.
Co dziś zostało nam z bohaterów? Czy za patriotyczną pieśnią, kwiatami przed pomnikiem i patetycznymi przemowami władców stoi coś więcej niż tylko forma? Co byłoby gdyby dzisiaj zawisło nad nami widmo wojny? Czy zdołalibyśmy stanąć na wysokości zadania, jak stanęli nasi przodkowie przed laty? Takie i inne pytania cisną się do głowy w ten deszczowy, a przez to jeszcze bardziej refleksyjny Dzień Niepodległości.
Wróćmy jednak do nich - bohaterów. Skąd się wzięli? Skąd się nadal biorą? Jaka kuźnia potrafi wykuć ze zwyczajnego człowieka, pełnego wątpliwości i rozterek, dylematów i słabości - pomnikową postać bohatera, gotowego zapłacić najwyższą cenę za to, co naprawdę ważne? Odpowiedź streszcza się w trzech słowach. Bóg. Honor. Ojczyzna. Niezwykły jest dialog z filmu "Śmierć rotmistrza Pileckiego". Ostatnia rozmowa Rotmistrza z żoną. Pozwolę ją sobie zacytować w całości:

"- Witold, kochany! Ja cię stąd wyciągnę. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jak się czujesz? Powiedz mi! Witold, jak się masz?
- Wykończyli mnie, Marysiu. Oświęcim... to była igraszka.
- Witold, o Boże! Witold! Będziesz żył! Posłuchaj, będziesz żył, ja na to nie pozwolę. Słyszysz?
- Nie, Marysiu. Nie rób nic. To nic nie pomoże. Nie upokarzaj się przed nikim. Nie warto.
- Pomoże, na pewno. Poruszę niebo i ziemię.
- Nie rób nic. Zabraniam ci!
- Nie możesz mi tego zabronić.
- A jak dzieci? Wszyscy im pewnie mówią, że ich ojciec to szpieg, zdrajca, zbrodniarz.
- Nie. One dobrze wiedzą, jaka jest prawda. Są dumne z ciebie. Powiedz, dlaczego nie wyjechałeś z Polski? Teraz się dopiero dowiedziałam: nie wykonałeś rozkazu swojego dowódcy, przecież byłbyś bezpieczny, dlaczego?
- Wszyscy nie mogli stąd wyjechać. Ktoś musiał tu trwać bez względu na konsekwencje!
- Nie zależało ci na życiu? Nie zależało ci na nas? Na rodzinie, na tym, żeby być z nami?
- Nie było nikogo, kto by mnie zastąpił. Miałem misję do spełnienia.
- Misję? A co z nami?
- Wychowaj dzieci na uczciwych ludzi. Może kiedyś dożyją innych czasów, lepszych czasów.
- O czym ty mówisz, co? Dlaczego ty tak mówisz, jak byśmy się mieli więcej nie zobaczyć?
- Kup im książkę: Tomasza a Kempis "O naśladowaniu Chrystusa" i każ im ją przeczytać.
- Nie trać nadziei, kochany, błagam cię, błagam cię.
- "O naśladowaniu Chrystusa" Tomasza a Kempis. Niech ją czytają codziennie, jak Pismo Święte. Ta książka pomogła mi wytrwać w Oświęcimiu, dawała mi siłę tutaj.
- Pójdę do Bieruta, pójdę do Bermana...
- Zabraniam ci!
- Pójdę do wszystkich...
- Rozkazuję ci!
- Nie mogą mi zabronić, nie mogą mi odmówić, przecież są ludźmi! Mają takie same uczucia jak my!
- "O naśladowaniu Chrystusa", zapamiętasz?
- "O naśladowaniu Chrystusa"...
- Kocham cię!
- "O naśladowaniu Chrystusa"...
- Bądźcie dzielni!
- Witold, zobaczymy się!"

Jacy jesteśmy my? Ludzie, żyjący 60 lat po tym dialogu, 91 lat po wydarzeniach 1918 roku, 20 lat po obaleniu komunizmu? Czy będziemy mogli spojrzeć w oczy Pileckiemu i innym, jemu podobnym, kiedy przyjdzie pora i Pan czasu powoła nas do siebie? Czy może będziemy musieli ze wstydem spuścić głowę zważając na własną obłudę, małość i nieadekwatność?

I na koniec jeszcze jeden cytat. Też z Pileckiego. Napis, który wydrapał on na ścianie swojej celi na krótko przed swoją śmiercią: "Starałem się żyć tak, abym w godzinie śmierci mógł się raczej cieszyć, niż lękać. Witold Pilecki. 1948 + "

sobota, 3 października 2009

Anioł Stróż

Każdy z nas doskonale pamięta obrazek z dzieciństwa. Może nawet wisiał nad czyimś łóżkiem i był ostatnią rzeczą jaką oglądało się przed snem. Dwójka dzieci przechodzących przez kładkę i piękny anioł rozłożystymi skrzydłami ochraniający nieświadomą niebezpieczeństwa parkę. Anioł Stróż. Pamiętam, że jedną z pierwszym modlitw, jakich nauczyła mnie Mama była modlitwa do niego. I choć zlepek słów "strzeż duszy" sprawiał mi wyraźne trudności, to jednak zapamiętałem tę modlitwę na całe życie. Była taka prosta, dziecięca, pełna wiary i ufności.
Potem dorosłem. I Anioł Stróż powędrował na półkę wraz z zabawkami dzieciństwa. I chyba tak to niestety z nim bywa w życiu wielu z nas. Pamiętam śp. ks. Piotra Lechowicza, który miał wielki kult do Anioła Stróża. Sam nie wiem, czy to przez wzgląd na niego czy też z prawdziwego szacunku dla mojego Niebieskiego Opiekuna śpiewałem wczorajszą Mszę mimo bolącego gardła. Tak czy inaczej wspomnienie Świętych Aniołów Stróżów stało się okazją do tego, by coś sobie o nich przypomnieć, coś na nowo uświadomić.
Może przede wszystkim to, że nie są postaciami bajkowymi. Są jak najbardziej realni. Podobno widzą ich tylko dzieci i ludzie umierający. Osobiście nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział mojego Anioła Stróża. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że on jest. Był, jest i będzie. Nawet jeśli przestałem przyzywać jego pomocy. Będzie przy mnie nie dlatego, że na to zasługuję. Ani nawet dlatego, że mnie lubi. Po prostu - takie ma zadanie. Angelus znaczy posłany. Szczerze mówiąc, trochę mu współczuję. W ilu sytuacjach musiał ingerować, jak często chronił mnie przed złem, z którego istnienia nie zdawałem sobie nawet sprawy. Niezauważony, niedoceniany. I co najciekawsze, niewiele sobie robiący z mojego braku zainteresowania jego osobą. Szczęśliwy, bo może oglądać Boga. I to mu wystarczy. Jeszcze to, że może pełnić Bożą wolę.
Ks. Piotr często modlił się nie tylko do swojego Anioła Stróża, ale także do Aniołów Stróżów ludzi, z którymi miał rozmawiać, coś załatwić. Podobno taka modlitwa zazwyczaj była skuteczna. Przyznam , że i dziś w podobnych sytuacjach zdarza mi się przypomnieć sobie o Aniołach Stróżach. I nie ma w tym nic infantylnego, choć może to takie dziecięce.
Anioł Stróż. Jak ma na imię? Jaki jest? Jedna z najbliższych a jednocześnie najmniej znanych mi osób.
Kiedyś poznam mojego Anioła Stróża. Jak ja mu spojrzę w oczy? Może wyrwie mi się nieśmiałe: "Dziękuję", a może to wszystko nie będzie już miało znaczenia. Bo będziemy dzielić tę samą radość. O ile będę taki, jak on: pokorny, cichy, pełniący Bożą wolę. Będzie ciężko. Ale Anioł Stróż pomoże.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Kultura języka

Ostatnio coraz częściej odnoszę wrażenie, że coś dziwnego stało się z naszą kulturą języka. Ten kryzys dosięga wielu dziedzin naszego życia. Rzadko kiedy na przykład można usłyszeć w telewizji, o panu prezydencie czy panu premierze, choć o Kaczyńskim i Tusku mówi się nieustannie. Może to model anglojęzyczny, w którym nie ma "panów" a wszyscy są na "ty" wdziera się jakoś tylnymi drzwiami do naszego języka, a co gorsza, także do naszego myślenia, ale czy to naprawdę jest takie dobre i piękne?
Osobiście brakuje mi wyczucia w słowie, które wypowiadamy do innych. Dzisiaj siedząc w kancelarii parafialnej odebrałem telefon: "Dzień dobry. O której godzinie jest dzisiaj w pańskiej parafii Msza święta? O 18:30? A ha. Dziękuję, do widzenia". Niby grzecznie ale jakoś tak dziwnie. A przecież o Eucharystię nie pytała osoba niewierząca.
Coś zgubiliśmy. I choć wielu mi wmawia, że się czepiam, że to nie jest istotne, że to marudzenie i nonszalancja, ja się będę upierał. Bo łatwiej kogoś osądzić, ocenić a nawet wyzwać kiedy mówi się do niego po imieniu, lub co gorsza, po nazwisku, niż wtedy, gdy z szacunkiem użyje się odpowiedniego tytułu. Poza tym to naprawdę okropnie razi. Także mnie, chociaż nie jestem jeszcze taki stary. Co zatem poradzić? Jakie zaproponować rozwiązanie?
Myślę, że i tutaj odpowiedzią jest nowa kultura. W tym wypadku nowa kultura języka. Język pełen szacunku i piękna. I tu nie chodzi o jakieś patetyczne i wzniosłe figury retoryczne. Ani o używanie zwrotów na miarę Słowackiego czy Herberta. Po prostu nie zaśmiecajmy naszego języka tym, co zbędne lub po prostu brzydkie. I niech nie wychodzi z ust naszych żadna mowa szkodliwa, a tylko budująca - jak pisał św. Paweł - także pod względem językowym. Budujmy, także za pomocą pięknego języka - prawdziwą cywilizację miłości, w której prawda, dobro i piękno będą miały decydujący głos.

sobota, 18 kwietnia 2009

Świadek miłosierdzia

Święto Miłosierdzia samo w sobie jest już bogate w treść. Doświadczenie Bożego Miłosierdzia zawsze jest niesamowite, za każdym razem nowe i świeże. Jest w nim potężny ładunek nadziei. Potężny, bo pochodzący nie od człowieka, ale od Boga, którego miłość nieskończenie przewyższa naszą słabość i grzechy. Nie ma bowiem takiego dna, z którego Bóg nie mógłby nas wyciągnąć, takiej rozpaczy, w której nie mogłoby zabłysnąć światełko nadziei, takiej ciemności, której nie mogłaby przezwyciężyć Boża światłość, takiego grzechu i upodlenia, którego nie mogłaby zmazać i zniweczyć Krew Chrystusa.
Każdy z nas doświadcza miłosierdzia Pana Boga w odniesieniu do siebie, do swoich upadków i niewierności. Kiedy płaczemy gorzko jak Piotr w Wielki Czwartek, albo może nawet nie jesteśmy w stanie uronić łzy, choć bardzo byśmy chcieli. W każdej sytuacji czeka na nas On, miłosierny Pan, który pragnie podać nam rękę i przez gest rozgrzeszenia uczynić nas na nowo wolnymi. Przywrócić nam to, co najcenniejsze: Boże dziecięctwo.
Jednak kapłan doświadcza Bożego Miłosierdzia także w inny sposób: kiedy z racji pełnionej przez siebie świętej posługi jest świadkiem Miłości miłosierniej, która udziela się innym ludziom. Miejscem szczególnym, w którym uwidacznia się Boża Miłość jest niewątpliwie sakrament pokuty. W tym krótkim czasie mojego kapłaństwa wielokrotnie stawałem wobec tajemnicy Bożej miłości, przed którą można tylko w milczeniu uklęknąć, bo każde słowo jest za małe, nieadekwatne. Widziałem, jak Pan kruszy twarde mury skuwające ludzkie serca. Wśród wielu spowiedzi, których słuchałem były i takie, które wycisnęły łzy z moich oczu. I wciąż doświadczam mocy tej Miłości, jaką Pan obdarza moich penitentów. Miłości miłosiernej i jej cudownej mocy. Najpiękniejszym obrazem tej miłości jest postać miłosiernego ojca z Jezusowej przypowieści o synu marnotrawnym. Niesamowite w tym wszystkim jest to, że ja, słaby człowiek, jako kapłan towarzyszę temu niezwykłemu spotkaniu grzesznika z Bogiem miłości.
Jacy są ci penitenci? Zazwyczaj mocno przestraszeni. Często bardzo długi czas upłynął od ich ostatniej spowiedzi. Długo chodzili po manowcach, z dala od Boga. Ich życiorysy, choć w szczegółach różnią się od siebie, można by ująć w dwa słowa: tęsknota i głód. Jest w nich lęk, wobec Boga i wobec człowieka, księdza. Boją się, że ich osądzę, zrugam, że będę jak starszy brat z przypowieści, albo może jeszcze gorzej... Często towarzyszy im przekonanie, że nie dostaną rozgrzeszenia, bo tak bardzo odeszli od Boga. Ale też jednocześnie towarzyszy im głęboka pokora, autentyczna skrucha i niezwykła ufność, która mimo lęku i strachu przywiodła ich do kratek konfesjonału. Co im mówię? Mówię im o Bogu - Miłości. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest, że ta Miłość rzeczywiście ich dotyka. I dziękuję Bogu za każdego z nich. I za to, że czyni mnie świadkiem swojego miłosierdzia.

środa, 25 lutego 2009

Age quod agis

Wiele robimy. Trudzimy się nad wzrostem: spraw, innych ludzi, nas samych. Dokładamy wielu starań, aby dać coś z siebie, by nasze życie miało sens, by być potrzebnym. I trudno się dziwić. Jest w każdym z nas coś, co usiłuje nam wmówić, że miarą wartości naszego życia jest skuteczność naszych działań. Dlatego każdy pragnie widzieć owoc. Każdy chce cieszyć się dojrzałym owocem swego trudu, swojej pracy. I wydaje się nam, że takie oglądanie owocu jest czymś niezwykłym, motywującym. Bo jednak było warto. Lubimy mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku, poczucie wygranej, jakiegoś sukcesu.

Nie ma w tym, co dotąd napisałem nic złego, nic sprzecznego z duchem Ewangelii? Niestety, jest. Bo Jezus nie był człowiekiem sukcesu. I zamiast owocu swojej pracy oglądał ucieczkę uczniów, zawiść tłumów. Postanowił stać się totalnym przeciwieństwem człowieka sukcesu. Stracił wszystko. W Wielki Piątek nikt, może poza Matką Bożą i garstka najwierniejszych, nie miał cienia wątpliwości, że wszystko poszło na marne, że wszystko stracone. Że nie zostało nic poza trzema gwoździami i wieńcem z ciernia.

I często tak jest w naszym życiu. Nie zawsze jesteśmy po to, żeby zbierać plony. Częściej po to, by siać, nieraz na ugorze, na skale, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest siew, bo zawsze jest nadzieja, że jakieś ziarno padnie na glebę urodzajną, zazwyczaj tam, gdzie się najmniej spodziewamy.

Po przeczytaniu tych słów można dojść do wniosku, że w takim razie życie ucznia Chrystusa jest skazane na wieczną porażkę, cierpiętnictwo i smutek. Nic bardziej błędnego. Jezus na krzyżu królował. Krzyż był Jego wywyższeniem. Cała sztuka polega na tym, aby nie skupiać się na owocach, lecz by cieszyć się samym siewem, a nade wszystko Tym, Który daje wzrost. Bo kiedy zbytnio przyglądamy się rozwojowi konkretnego owocu, możemy bardzo wiele przeoczyć. Tylko czasami bowiem zdarza się, że ktoś, kogo może już nawet nie pamiętamy, przyjdzie i podziękuje nam za słowo czy gest sprzed lat. A ilu jest takich, którym to słowo było potrzebne i wydało owoc, choć nigdy się o tym nie dowiemy. Jeśli nauczymy się cieszyć z siewu, będziemy mieli znacznie więcej powodów do radości. Z całą pewnością - warto.

Patrząc wstecz widzimy dokładnie, że wielcy twórcy to ci, których nie doceniano za życia. Ale oni się nie poddali. Po prostu robili swoje. Nie trzeba nikomu udowadniać, że nie jest to łatwe. Jednak nie ma innej drogi do prawdziwego szczęścia jak ta wiodąca przez krzyż odrzucenia, zapomnienia, zhańbienia. Age quod agis - rób, co robisz. Czyli rób swoje. A resztę zostaw Jemu. Ciesz się, z tego, co nieudane. Bo w tym jesteś do Niego podobny. Z Nim ukrzyżowany, wyśmiany, wyszydzony. A kiedyś, Jezus spojrzy ci w oczy i każe odwrócić się za siebie. I zobaczysz tych wszystkich, znajomych i nieznajomych, którzy za tobą przyszli do Niego. Którzy dzięki tobie wydali owoc.

sobota, 17 stycznia 2009

Kolęda


W ubiegły wtorek zakończyliśmy wizytę duszpasterską w naszej parafii. Nie chciałbym w tym miejscu snuć refleksji na temat kolędy, czy jak kto woli - wizyty duszpasterskiej. Chciałem podzielić się moimi wrażeniami.
To ciekawe, że w naszej polskiej tradycji czas, w którym Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas jest także czasem, kiedy duchowni wychodzą ze swoich plebanii i pragnę zagościć, na krótką chwilę zamieszkać w domach swoich parafian, żeby zobaczyć, czym oni tak naprawdę żyją, jak im się powodzi, jakie mają radości i troski.
Taka wizyta niesie ze sobą cały szereg doświadczeń. Jak to jest chodzić po kolędzie? Powiedzmy, że różnie. Są domy, w których czuje się jakieś zakłopotanie, gdzie ludzie boją się otworzyć, nie są jeszcze gotowi, żeby szczerze rozmawiać o tym, co ich boli. Są takie, w których porusza się problemy ogólnoreligijne, z pogranicza polityki i gospodarki. Są domy, w których słucha się o problemach z pracą, bądź przeciwnie - o sukcesach zawodowych, o dobrych i złych szkołach, uczelniach, itd. itp. Ale są też takie domy, w których chciałoby się jeszcze zostać. Są ludzie, do których kapłan przychodzi po to, by umocnić ich wiarę, ale są też takie, w których to wiara kapłana znajduje umocnienie. Pozwólcie, że opowiem o kilku wizytach, które najbardziej utkwiły w mojej pamięci.
W pewnym domu mieszka młode małżeństwo z półtoraroczną córeczką. Kiedy tylko zapytałem o dziewczynkę, usłyszałem niesamowitą wręcz opowieść o cudownym działaniu Boga i zawierzeniu człowieka. Nie wiem, na ile mogę upubliczniać to wyznanie. Niech wystarczy to, że stał się cud. Skomplikowana choroba ustąpiła w jednym momencie. A matka dziecka odnalazła ściany kościoła ze snu w jasnogórskiej kaplicy, w której nigdy wcześniej nie była. Niesamowite. Tak jakby się czuło zapach przechodzącego obok Boga.
Inny dom. Dom najstarszego mieszkańca naszej wioski. 95 lat życia i częste, w porze letniej praktycznie codzienne wędrówki do kościoła. Pewnie ze 2 kilometry w jedną stronę. Radość życia i optymizm. I to po życiu pełnym trudu i pracy. A mówią, że starość się Panu Bogu nie udała.
Kolęda jest dla mnie ważnym doświadczeniem, szczególnie ze względu na moją posługę w szkole. Miałem okazję zobaczyć rodziny moich uczniów, miejsca, w których mieszkają. Teraz pewne rzeczy lepiej rozumiem. Czasami dziękuję Bogu, że wcześniej ugryzłem się w język, by czegoś nie powiedzieć, nie urazić.
Kolęda jest też pewną próbą. Próbą siły. Zdarzało się spotkać z pytaniem: "Dlaczego tak szybko?", ale człowiek jest tylko człowiekiem. I niestety życie na pełnych obrotach 15 godzin na dobę jest mocno wyczerpujące. Ale i ludzie inaczej widzą swojego księdza, którego znają już nie tylko z ambony czy konfesjonału, ale też z tego, że lubi czekoladowe ciastka i czasem się przeziębia.
I chociaż nie ukrywam radości z faktu, że kolęda już za nami, to jednak dziękuję Bogu za ten czas spotykania Go w drugim człowieku.