sobota, 27 września 2008

Lecz oni nie rozumieli...

Gdy wszyscy pełni byli podziwu dla wszystkich czynów Jezusa, On powiedział do swoich uczniów: „Weźcie wy sobie dobrze do serca te właśnie słowa: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi”.
Lecz oni nie rozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte przed nimi, tak że go nie pojęli, a bali się zapytać Go o nie. (Łk 9, 43b-45)

Zachowanie Jezusa przeczy wszystkim zasadom marketingu. W momencie największej prosperity, kiedy tłumy za Nim szaleją, ludzie zostawiają swoje domy, by iść za nim, trwają przy nim bez jedzenia i picia wiele godzin, może nawet dni, słuchają Go jak wyroczni, poszliby za Nim w ogień widząc Jego cuda - Jezus mówi o swojej śmierci. To tak jakby walnął swoich uczniów obuchem w łeb. Oni pełni entuzjazmu, pełni nadziei na lepsze życie, zapału do pracy, rozradowani widocznymi owocami podejmowanej misji - nagle usłyszeli coś, co kompletnie nie pasowało do sytuacji. Usłyszeli słowa, które zwyczajny człowiek wypowiada w chwili załamania, niemocy, jakiegoś dołka, ale nigdy będąc na szczycie sławy, w centrum zainteresowania rzesz. Oni widzą tłum pełen euforii, Jezus widzi już inny tłum, ten z dziedzińca rzymskiego namiestnika, tłum żądny Jego krwi.
Ewangelista notuje, że uczniowie nie zrozumieli dziwnych słów Mistrza i bali się go pytać. Pewnie uznali to za chwilową niedyspozycję Jezusa. A może gdzieś w środku brali pod uwagę możliwość porażki, niepowodzenia. Jednak ta wizja nie odpowiadała ich wyobrażeniom. Bali się pytać Jezusa, bo On mógł im powiedzieć straszną dla nich prawdę, ze szczegółami wyłuszczyć, co się z Nim stanie, co się stanie z nimi. Po co pytać, skoro na razie jest dobrze? Po co szukać prawdy, jeśli łatwiej żyć w świecie własnych wyobrażeń, może nie do końca prawdziwych, ale za to jakże pięknych. Jezus mówi tym postawom: nie! I dlatego aż trzykrotnie zapowiada apostołom swoją mękę. Zawsze z tym samym skutkiem. Może gdyby wtedy Go posłuchali, może gdyby choć jeden z nich zdobył się na odwagę zadania tego najstraszniejszego z pytań, inaczej wyglądałyby obrazy ukrzyżowania, z apostołami w tle? Nie rozumieli, ale w głębi serca wyczuwali, że prawda może zmiażdżyć idyllę, którą właśnie snuli. Nie zapytali, bo przecież chwila, która wówczas trwała była zbyt cenna, by ją popsuć. Aż przyszedł ten straszny wielkoczwartkowy wieczór. I Jezus został sam. A oni wciąż nie rozumieli. I już nie mogli Go zapytać, bo oto został wydany w ręce ludzi.

Łatwiej nie rozmawiać o trudnych sprawach. Ale czy tak ma postępować chrześcijanin?

niedziela, 14 września 2008

Podwyższenie Krzyża

Znak krzyża towarzyszy nam od zawsze. To tym znakiem naznaczyli nas nasi rodzice w dzień chrztu świętego. W tym znaku zostaliśmy włączeni do ludu Bożego. Tego znaku nauczyła nas Mama, Ojciec, może Babcia zanim jeszcze potrafiliśmy wymówić pierwszą z naszych modlitw. Ten znak towarzyszy nam na co dzień: nim rozpoczynamy i kończymy każdą modlitwę, widzimy go na ścianach naszych domów, kościołów, w przydrożnych kapliczkach i na cmentarzu. Przez ten znak dostępujemy odpuszczenia grzechów w sakramencie pojednania. I może warto w dzisiejsze święto zastanowić się: czym właściwie jest dla mnie krzyż Chrystusa? czy nie spowszedniała mi jego obecność w moim życiu? czy zdaję sobie sprawę z tego, jak wielkim bogactwem jest krzyż dla wierzących?

Kasia wraz z rodzicami sprowadziła się do nowego domu, w nowej miejscowości. Pewnego dnia odwiedziła ją nowa koleżanka z nowej szkoły. Rozglądnęła się po pokoju i powiedziała: "Masz taki piękny pokój. Pięknie umeblowany, ładnie urządzony. Tylko jeden szczegół jakoś tu nie pasuje. Po co nad łóżkiem wisi ten obrazek, przecież wygląda jak kawałek starej szmaty". "To nie jest obrazek – odpowiedziała Kasia – Wiesz, kiedy byłam bardzo mała, w naszym domu wybuchł pożar. Było to w nocy. Rodzice obudzili się i szybko wybiegli z płomieni na zewnątrz. Przyjechała straż pożarna. I wtedy wszyscy uświadomili sobie, że ja zostałam w środku. Komendant straży załamał ręce. Było za późno, żeby kogoś tam wysłać. Wtedy jeden ze strażaków niewiele myśląc rzucił się w ogień, wbiegł do mojego pokoju, i wyrzucił mnie przez okno, gdzie złapali mnie jego koledzy. Ale on nie zdążył wrócić. To, co wisi nad moim łóżkiem, to kawałek jego kombinezonu. Jedyna pamiątka po człowieku, który poświęcił dla mnie swoje życie. Najcenniejsza rzecz, jaką w ogóle posiadam."

Krzyż wisi nad łóżkiem wielu z nas. Czy jest dla nas cenną pamiątką naszego odkupienia? Czy przypomina nam o tym, że Jezus Chrystus, Syn Boży, na krzyżu oddał życie po to, abyśmy my mogli żyć? On przyjął na siebie nasz wyrok. Wyrok, który zaciągnęliśmy przez nasze grzechy. Ile ich było? W ciągu tylu wieków, tylu pokoleń. Ile ich było w naszym życiu? On zabrał je wszystkie na drzewo krzyża, aby tam raz na zawsze je uśmiercić.

Izraelici szli przez pustynię. Bóg wyzwolił ich z ucisku faraona. Wyzwolił ich spod niewoli złego. Zatopił znienawidzonego władcę w wodach morza. Dał im wodę do picia, karmił ich manną i przepiórkami. W dzień osłaniał ich od żaru słońca, w nocy oświetlał ich drogę. Ale oni zaczęli szemrać. Nagle zatęsknili za swoją niewolą. Wówczas zaczęły kąsać ich węże o jadzie palącym. Wielu z nich zmarło, a wszyscy zasłużyli na śmierć. Jednak Bóg okazał im miłosierdzie. Kazał Mojżeszowi wywyższyć węża z miedzi. Każdy ukąszony, gdy tylko spojrzał na miedzianego węża, zostawał przy życiu. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Nadal trawi nas jad naszych grzechów, naszych niewierności. Grzech sprowadza śmierć. Nie ma innej drogi. I właśnie Jezus przyjął na siebie nasz wyrok. Został wywyższony na krzyżu, aby stać się nowym Wężem miedzianym. Każdy, kto z wiarą patrzy na Ukrzyżowanego, zostaje przy życiu. Kto z wiarą korzysta z darów Jego męki i śmierci, dziedziczy życie wieczne.

Na krzyżu objawiły się dwie rzeczywistości: wielka niegodziwość człowieka i nieskończona miłość Boga. Bo czy człowiek mógł uczynić coś gorszego niż zabicie swojego Stwórcy? To jest gorsze od wszystkich morderstw świata. A jednak logika Bożej miłości jest niesamowita. Im większym jestem grzesznikiem, tym większe mam prawo do Bożego miłosierdzia. Jezus zostawił nam wielki dar. Jest nim sakrament pojednania. W nim dokonuje się ta niesamowita wymiana, którą zapoczątkował krzyż. My dajemy Jezusowi nasze grzechy. On daje nam nowe życie, życie w swojej łasce, swojej miłości. Spowiedź to sakrament nadziei. Nadziei, która pozwala powstać z każdego upadku, która pozwala iść naprzód mimo wszystko. "Choćby grzechy wasze były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją" mówi Bóg w proroctwie Izajasza. Taka jest logika Bożej miłości.

Trzeba nam na nowo przyjrzeć się tajemnicy krzyża. Spojrzeć na zawieszonego na nim Zbawiciela i w krótkiej modlitwie powiedzieć Mu: dziękuję. A potem powtarzać ten gest zawsze, ilekroć spotkamy się ze znakiem krzyża.

wtorek, 9 września 2008

Być wszystkim dla wszystkich

Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych. (1 Kor 9,22)

Ostatnio właśnie te słowa Apostoła Narodów stały mi się szczególnie bliskie. Stać się wszystkim dla wszystkich. Co to właściwie znaczy?
Jakiś czas temu byłem na kongregacji katechetycznej w Łańcucie. Mój promotor wygłosił na niej ciekawy referat na temat interioryzacji, czyli przyswajania wartości. Naczelną tezą jego wystąpienia była ta, że przekaz wartości dokonuje się na drodze identyfikacji z autorytetem. Wartości nie da się nauczyć. Dopiero kiedy przekazujący wartości stanie się autorytetem, wychowankowie starają się naśladować jego styl, sposób bycia, by w jakiejś mierze, nie zatracając własnej osobowości, upodobnić się do niego, utożsamić się z nim. Pytanie: co zrobić, aby stać się takim właśnie autorytetem? Odpowiedzi udziela św. Paweł: Stać się wszystkim dla wszystkich. Nie po to, żeby być podziwianym, duszą towarzystwa, liderem, przywódcą. Po to, żeby przekazać Ewangelię. Patrzę wstecz na swoje życie. Na autorytety jakie w nim spotkałem, jakie miały na mnie wpływ. I faktycznie - promotor miał rację. Widzę, jak wiele rzeczy od nich przejąłem i jak bardzo stały się one moimi.
Jednak stawanie się wszystkim dla wszystkich może być niebezpieczne. Może trącić jakąś grą, jakimś aktorstwem, udawaniem, niezdrowym epatowaniem swoją rzekomą oryginalnością. Najbardziej pociągającym jest żywy autentyzm, autentyzm wiary, który cechuje miłość, wewnętrzny spokój i przejrzystość. I tu pojawia się problem. Bo człowiek jest tylko człowiekiem. I znów wraca św. Paweł, który stał się wszystkim dla wszystkich, czyli wyrzekł się tego, co było jego, cały czas pozostając przecież sobą, zdecydował się na poświęcenie wszystkiego, co przeszkadzałoby mu w osiągnięciu najważniejszego celu: by ocalić przynajmniej niektórych. Widać tu, jak wielkim realistą był Paweł. Choćbym nie wiadomo jak się starał, nie wiadomo co robił, to i tak nie uda mi się ocalić wszystkich. Co nie znaczy, że można dać sobie spokój. Bo tych niektórych może być więcej albo mniej. I w jakiejś mierze zależy to także od mojego zaangażowania.

Być wszystkim dla wszystkich to także dawać wszystko. Dawać z siebie. Swój czas, pieniądze, zdolności, wiedzę. Dawać po prostu. Służyć całym sobą.

Być wszystkim dla wszystkich to w końcu polecać ich Temu, od którego wszystko zależy. Który posyła, by czynić uczniów. Który daje wzrost wszystkiemu, co zasiane i pielęgnowane.