poniedziałek, 26 listopada 2007

Uboga wdowa

Czytając Ewangelię o ubogiej wdowie, która wrzuciła cały swój dobytek do świątynnej skarbony, mam nieco mieszane uczucia. Z jednej strony dobrze wiem, że Jezus dostrzegł jej ofiarę swymi Boskimi oczyma. Nie patrzył na wielkość ofiary, ale na zaufanie, jakie ta kobieta okazała dobremu Bogu oddając Mu w akcie czci jedyne pieniądze, jakie posiadała, pieniądze, które pewnie sama otrzymała od jakiegoś dobrego człowieka. Tak to już bywa, że najbardziej potrzebujący materialnego wsparcia rzadko o nie proszą. Czasem zostają dostrzeżeni przez ludzi dobrej woli, którzy niejako zmuszają ich do przyjęcia pomocy. A potem ci ubodzy ludzie, oni pierwsi potrafią się dzielić swoim niedostatkiem z innymi. Co więcej - dać na kościół - jak popularnie mówimy. A przecież w czasach Jezusa świątynia była piękna, okazała. Wdowi grosz niewiele tutaj zmienił. Można powiedzieć, że nie był nikomu z ludzi potrzebny. A jednak - wdowa dała najwięcej.
Czasami, kiedy stoję w kolejce do kasy i spojrzę do mojego koszyka, przypominam sobie te wszystkie "wdowy", które składają się na to, żeby kleryk cośtam sobie kupił. Często w tym koszyku są rzeczy, których te "wdowy" rzadko widują w swoich koszykach. Kiedyś pewien ksiądz, gdy zaproponowałem mu kupno lepszych ciastek powiedział: "Wiesz, to za ludzkie pieniądze". Nie ukrywam, że dało mi to do myślenia.
Moja mieszane uczucia mają też inne źródło. Choć zachwyca mnie postawa wdowy, choć podziwiam jej zaufanie względem Boga, to jednak nie za bardzo chciałbym się znaleźć w jej sytuacji. Z jednej strony proszę Pana o większość ufność, o wiarę w Jego miłującą Opatrzność, ale z drugiej, gdzieś po cichu przemycam modlitwę o to, żeby nigdy nie musiał być ubogi jak wdowa.

Panie, przymnóż nam wiary...

sobota, 24 listopada 2007

Chrystus Król

W trzydziestą czwartą niedzielę w ciągu roku Kościół stawia przed naszymi oczyma centralną prawdę naszej wiary - Jezusa Chrystusa jako Króla Wszechświata. Tak się składa, że Chrystus Król patronuje mojej rodzinnej parafii, więc niejako wypada mi coś z tej okazji napisać.
Dzisiaj słowo "król" brzmi dla nas jakoś tak bajkowo, nierzeczywiście. Żyjemy w czasach, w których dawni królowie dawno odeszli do lamusa, a ci obecni, choćby w Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii są jedynie reliktem dawnej potęgi i znaczenia królewskości. Czy jednak w związku z tym, figura Chrystusa Króla nic nam nie mówi?
Niekoniecznie. A to dlatego, że Chrystus nigdy nie chciał być królem w znaczeniu ziemskiego królowania. Tę prawdę w sposób niezwykle piękny pokazuje rzeźba umieszczona w ołtarzu głównym mojej parafialnego świątyni. Przedstawia ona Chrystusa Ukrzyżowanego. Tak. Jezus jest królem, który "królowej z drzewa" jak śpiewamy w jednej z najpiękniejszych pieśni wielkopostnych. Tronem Chrystusa jest krzyż. Jego królestwo to służba - Ojcu i ludziom. Chrystus z mojego parafialnego kościoła ma nienaturalnie duże ręce. Artysta się pomylił? Chyba nie. Zwłaszcza, że rzeźba powstała niedawno, zaledwie kilka lat temu, a więc w epoce komputerowych pomiarów i proporcji. Chrystus Król ma wielkie ręce, które rozwarte w objęciach krzyża stają się otwarte dla każdego człowieka. Nad każdym z nas Chrystus pragnie rozciągnąć swojego królowanie. Królowanie miłości i służby.
To nie przypadek, że w Ewangelii Chrystus manifestuje swoją królewskość w czasie swojej męki. Widzimy to najdokładniej u św. Jana. "Królestwo moje nie jest z tego świata". "Jestem Królem" - mówi Jezus przed Piłatem, który zaraz skaże Go na haniebną śmierć.
Co ta Chrystusowa królewskość oznacza dla nas? Po pierwsze to, że chrześcijaninowi obce winno być wszelkie wywyższanie się nad innych. W końcu jesteśmy poddanymi Króla Ukrzyżowanego, który stał się Sługą. Służyć to właśnie królować. Królować w rozumieniu Chrystusowym. Po drugie - ważne jest, że Chrystus pragnie podzielić się z nami swoją władzą. Królowanie z Nim jest naszym powołaniem, naszą najgłębszą nadzieją. Musimy jednak zawsze pamiętać, że jest to królowanie z drzewa.

Króluj nam Chryste - zawsze i wszędzie!

wtorek, 6 listopada 2007

Ojciec Wacław

Tegoroczna listopadowa zaduma nad śmiercią i przemijaniem dla wszystkich związanych ze środowiskiem przemyskiego duchowieństwa nabrała szczególnego wyrazu przez nagłą i zupełnie niespodziewaną śmierć ks. prałata Wacława Partyki, wikariusza generalnego. Choć pełnił tak wiele odpowiedzialnych funkcji, dla wszystkich, którzy go choć trochę znali, był po prostu ojcem Wacławem. Cichy, prosty, niepretensjonalny, zawsze uśmiechnięty, zawsze z dobrym słowem dla każdego spotkanego człowieka. Jego cicha obecność była czymś tak oczywistym, że aż niezauważalnym. Nie był typem patriarchy. Może też przez wzgląd na swój niewielki wzrost i zawsze obecny ciepły uśmiech.
Kiedy odszedł w nocy z 2 na 3 listopada nie mogliśmy w to uwierzyć. Dopiero widok zamkniętej trumny kazał zamilknąć wszelkim złudzeniom. Wielki tłum zapłakanych ludzi: kapłanów, sióstr zakonnych, świeckich, kazał myśleć, że oto odchodzi ktoś niezwykle ważny. I tak było.
Dla mnie Ojciec Wacław jest przykładem pokornej służby. W mowach pożegnalnych podkreślano jego ciągłą dyspozycyjność i otwartość.
Swój kapłański testament Ojciec Wacław zakończył pozdrowieniem: "Do zobaczenia w niebie!"
Do zobaczenia, Ojcze. Zobaczymy się, jeśli o nas nie zapomnisz.

piątek, 2 listopada 2007

Ci, którzy odeszli...

Listopadowa aura sprzyja refleksji nad życiem, przemijaniem i śmiercią sugerowanej przez liturgiczne obchody pierwszych dwu dni miesiąca. Przechadzam się zielonoszarymi alejami cmentarza rozświetlonymi tysiącami lamp. Myślę o tych, którzy tak niedawno byli częścią, mniejszą lub większą, mojego życia, których obecność była czymś tak naturalnym, że niedocenionym. I tak jest co roku. Zmienia się tylko liczba kwater cmentarnych, przy których zapalam znicze. I mimo młodego wieku uświadamiam sobie, że im ta liczba jest większa tym bliżej mi do mojego własnego kresu.
Moi Zmarli. Jacy są? Przede wszystkim w tajemniczy sposób obecni. Może bardziej niż byli za życia. Na pewno inaczej. Spotykam ich na modlitwie, zwłaszcza, kiedy klęczę przed Najświętszym Sakramentem. Wydają mi się wtedy szczególnie bliscy, bo ufam, że doszli już do poznania Boga-Miłości obecnego pod postacią chleba. Teraz mogą więcej, nie ogranicza ich czas i przestrzeń. A jednak po ludzku mi ich brakuje. To jest trochę tak, jakby odeszli do jakichś niedostępnych krain. Wiem, że ich spotkam, ale wiem też, że nie stanie się to za dzień albo dwa. I dlatego czasem zwyczajnie za nimi tęsknię.

Pani Zosiu, zawsze uśmiechnięta i dobra, miała mi Pani piec placki na Komunię. Nie zdążyła Pani.
Księże Piotrze, ileż razy korzystałem z Księdza posługi w konfesjonale? Trzy długie lata wsparcia, siły, którą mi Ksiądz dawał. Dziękuję.
Gosiu, zniknęłaś tak nagle i niespodziewanie. Nadal brakuje Twojego uśmiechu i mądrości.
Moja kochana Babciu Zosiu! Z bursztynową broszką, którą przywiozłem Ci z nad morza i obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Już nigdy nie będzie takiej kutii na święta, która była słodka jak Twoja babcina miłość.
Panie Tosiu, miał Pan być jednym z najważniejszych gości na moich prymicjach. A teraz Pana miejsce będzie puste.
Proszę Was, moi drodzy Zmarli. Bądźcie nadal obecni i ważni. Wstawiajcie się za mną do Boga, abym nie zawiódł nadziei, jakie we mnie pokłada, abym nie zmarnował szansy, którą dał mi Wasz przykład. Do zobaczenia!

czwartek, 1 listopada 2007

Błogosławieni, którzy się smucą...

Tak to już jest, że są ludzie, którzy czego by się nie dotknęli, od razu im wychodzi, osiągają sukces. Są też tacy, którym zawsze życie sypie w oczy sól. I to wcale nie jest tak, że ci pierwsi są lepsi, bardziej pobożni od tych drugich. Dlaczego?
Pytanie stare jak świat. I wciąż bez odpowiedzi. Cierpienie. Skąd jest, do czego prowadzi? Dlaczego jest go czasami aż tyle, że wydaje się nie do zniesienia? Patrzę na moich znajomych, którzy cierpią, których całe dotychczasowe życie znaczone jest większym lub mniejszym cierpieniem. I widzę w nich oblicze Chrystusa.
Czasami budzi się we mnie pytanie: dlaczego oni tak cierpią, a ja nie? Może jestem zbyt słaby, żeby móc przetrwać zwycięsko cierpienia, które są ich udziałem? Jedno jest pewne. Wszystko w rękach Boga.
Piszę do Was, wszyscy cierpiący, znani i nieznani. Czuję się wobec Was taki mały. Jakby sumienie mi coś wyrzucało. Pozostaje mi modlić się za Was i współczuć, czyli współ-odczuwać. I jeszcze modlić się za siebie, żebym potrafił wytrwać, kiedy przyjdzie cierpienie po ludzku nie do zniesienia. To Wy jesteście błogosławieni, to znaczy naprawdę szczęśliwi. Wam dano obietnicę pocieszenia w domu Ojca. Z Waszych policzków Pan otrze wszelką łzę. Bądźcie pozdrowieni!