niedziela, 30 grudnia 2007

Rodzina

Święta Rodzina. Jezus, Maryja i Józef. Prawda, którą dzisiaj celebrujemy jest przedłużeniem Bożego Narodzenia. Syn Boży stał się człowiekiem, a dokonało się to w rodzinie. Przez to niezwykła rola rodziny została na nowo podkreślona i ugruntowana. Jezus - jako Bóg istniał od zawsze, ale jako człowiek był formowany przez swoich ziemskich rodziców. Nawet nie wiemy, jak wiele z Józefa i Maryi ma w sobie Jezus, o którym czytamy na kartach Ewangelii. Może to właśnie oni nauczyli Go ludzkiej wrażliwości na potrzeby innych, może to właśnie dzięki nim znał ludzkie potrzeby i pragnienia. Może to oni nauczyli Go, że świątynia ma być miejscem modlitwy. Pięknie tę rzeczywistość pokazuje film "Narodzenie".
Dzisiejsza niedziela jest też okazją do tego, aby oddać hołd rodzinie. I tej pojętej uniwersalnie, ale też i tym konkretnym rodzinom, którym tak wiele się zawdzięcza. Jako że o własnej rodzinie nieco trudno jest pisać, bo pewnie nigdy nie oddałoby się słowami tego, co oddać się powinno, pozwolę sobie przywołać w tym miejscu kilka rodzin, które choć są mi bardziej lub mniej obce, w jakiś niezwykły sposób mnie zafascynowały.
Ania i Benek. Spotkałem ich na rekolekcjach Oazy Nowego Życia trzeciego stopnia w Krakowie, w 2000 roku. Opowiadali nam - nieraz zbuntowanym nastolatkom - jak wyglądało ich przygotowanie do małżeństwa oraz jak ewoluuje ich miłość. Dali nam nadzieję, że piękna miłość jest możliwa, także w naszych czasach. Ich dzieci - a mieli ich chyba z sześcioro - wszystkie znały datę swojego poczęcia. Opowiadali też o swoim zbliżeniu seksualnym - zawsze z modlitwą przed i po. I o swoim zawierzeniu. Kiedy poczęło się ich ostatnie dziecko przed Benkiem stanęła wizja utraty pracy. Do tego mieszkanie, w którym żyli było zdecydowanie za małe na normalne życie z piątką dzieci, co dopiero mówić o szóstce. Ale zawierzyli. Na dwa miesiące przed rozwiązaniem Benek znalazł nową, lepiej płatną pracę z mieszkaniem służbowym na 100 metrów kwadratowych. Świadkowie miłości ofiarnej i ufnej. Powtarzali zasłyszaną kiedyś maksymę, która kształtowała i nadal kształtuje ich życie rodzinne: "Twoja miłość bez wymagań mnie psuje. Twoje wymagania bez miłości mnie odstraszają. Twoja wymagająca miłość sprawia, że wzrastam".
Inna rodzina. Równie niezwykła. Mając piątkę wspaniałych dzieci postanowili wraz z nimi utworzyć rodzinę zastępczą. Na dzień dzisiejszy wychowują piątkę nie swoich dzieci, dając im ciepło i miłość, której one nigdy nie doznały. Nie jest to łatwe. Często jest im bardzo trudno. Ale trwają, bo bardzo na serio traktują słowa Jezusa: "Kto przyjmuje jedno z tych małych, Mnie przyjmuje".
Zdrowa, chrześcijańska rodzina jest skarbem często niedocenianym. Ale o ten skarb trzeba dzisiaj szczególnie walczyć, szczególnie zabiegać. Bo naprawdę warto.
Jako diakon, a kiedyś kapłan, czuję się zobowiązany, żeby o tym mówić, pisać a przede wszystkim, żeby wspierać rodziny tak jak tylko potrafię. Rodzino, nie bój się być dzisiaj Bogiem silną! W Nim jest twoje spełnienie.

czwartek, 27 grudnia 2007

Umiłowany uczeń

Najmłodszy z Apostołów. Od zawsze nosił w sobie pragnienie głębi. To właśnie ono sprawiło, że przyłączył się do uczniów Jana Chrzciciela. Kiedy ten wskazał na Chrystusa, natychmiast za Nim poszedł. Młody chłopak, z wielką gorliwością poszukujący prawdy. Trochę nerwowy, tak że Mateusz nazwał jego i jego brata, Jakuba, synami gromu. Ale przede wszystkim całkowicie oddany Jezusowi. Jezus był całym jego życiem. Był świadkiem najważniejszych wydarzeń ziemskiej wędrówki Jezusa - był w Kanie, podczas wskrzeszenie córki Jaira, na Górze Tabor, w Gestemani - zawsze w pobliżu Mistrza. Podczas Ostatniej Wieczerzy spoczywał na Jego piersi - wsłuchiwał się w bicie serca Zbawcy. Jak prawdziwy syn, przyjaciel. Jako jedyny ze wszystkich Apostołów zwycięsko przeszedł próbę krzyża - nie uciekł, stał na Golgocie do końca. Może dlatego - również jako jedyny z Apostołów - nie musiał pieczętować swojego oddania Jezusowi przez własną, męczeńską śmierć. Jego Jezus nazwał synem Maryi, w jego osobie Ona stała się Matką Kościoła. Potem jako pierwszy po niewiastach przybiegł do pustego grobu. I choć u wejścia przepuścił Piotra - Opokę, to jednak on był tym, który rozpoznał Zmartwychwstałego stojącego na brzegu jeziora. Po wniebowstąpieniu ściśle współpracował ze świętym Piotrem. Nigdy nie miał pretensji, że to właśnie jego wybrał Pan na Księcia Apostołów, choć po ludzku przecież mu się to nie należało.
Św. Jan Apostoł, bo o nim mowa, jest jedną z tych postaci, której zazwyczaj nie dostrzegamy, bo zawsze pozostaje w tle, ale bez której chrześcijaństwo na pewno nie byłoby takie jakie znamy dziś. Bez jego pism nie wiedzielibyśmy o Bogu-Miłości, o ożywczym zdroju, który wypłynął z przebitego boku Jezusa, o Jego woli względem Maryi, o winnym krzewie, dobrym pasterzu i tylu innych fundamentach naszej wiary. To z jego Ewangelii pochodzi zdanie, która Jan Paweł II uznał za najważniejsze zdanie Pisma Świętego - "Prawda was wyzwoli".
Jan jest typem tych uczniów Jezusa, którzy od początku byli Mu wierni, którzy od zawsze trwali przy Mistrzu w cichej kontemplacji. Na czym polegał jego fenomen? Myślę, że tajemnica Jana tkwi w jego imieniu - nie tym, pod jakim znali go mu współcześni. Ale w tym, którym sam siebie określa - uczeń umiłowany, ten, którego Jezus miłował. Właśnie to wyróżnia Jana spośród Apostołów. Ale czy Jezus mógłby miłować jednego ucznia bardziej niż innych? Czy Boży Syn mógłby niesprawiedliwie szafować swoją miłością, uwagą? Nie. Jana wyróżniało nie to, że Jezus kochał go bardziej niż innych, ale to, że on sam najgłębiej zdawał sobie sprawę z Jezusowej miłości. To ona pozwoliła przeżyć mu takie piękne i wspaniałe życie. Teolog Słowa i Bożej Miłości. Wielki w swojej pokorze i ujmujący w swojej wrażliwości. Podobno pod koniec swego życia miał upośledzony zmysł mowy. Wciąż powtarzał tylko dwa słowa: "Miłujcie się!"

środa, 26 grudnia 2007

Dwa drzewa

26 grudnia w naszej, polskiej tradycji uznawany jest za drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Śpiewamy w tym dniu kolędy, cieszymy się szopką w kościele i w domu, siedzimy przy suto zastawionym stole. Ale kolor szat liturgicznych i czytania mszalne niejako kłócą się z tą ckliwą atmosferą betlejemskiej radości. Kamienowanie Szczepana w opisie św. Łukasza, zdrada ze strony najbliższych, o której mówi Jezus w Mateuszowej Ewangelii... Ani słowa o pasterzach, mędrcach i całym orszaku Nowonarodzonego Króla. Co Kościół ma nam do powiedzenia umieszczając w oktawie Bożego Narodzenia aż dwa święta, które przypominają smutną prawdę o ludzkiej nienawiści i okrucieństwie? Dlaczego św. Szczepan i Młodziankowie, dzieci zabite bestialsko przez siepaczy Heroda w Betlejem wpisują się w obchód Bożego Narodzenia?
Analizując historię narodzenia Jezusa można dopatrzeć się wielu innych elementów, które zdecydowanie odbiegają od klimatu radości: twarde drewno betlejemskiego żłobu, w którym leży Dzieciątko aż nazbyt wyraźnie przywołuje na myśl inne drewno, na którym ten sam Zbawiciel dokona sądu nad światem. Brak miejsca w betlejemskich gospodarz jest tylko preludium wielkiego odrzucenia, jakiego Syn Boży dozna w czasie swojego procesu. Zawiść Heroda nie umrze wraz z nim - objawi się w poczynaniach Sanhedrynu i całego ludu. Ubóstwo pasterskiej szopy jest zaś zapowiedzią tego wyniszczenia, które dopełni się w nagości ukrzyżowania.
Szczepan i Młodziankowie mają nam do przekazania bardzo ważną prawdę: życie nie jest ani arkadią bez krzty bólu i cierpienia, ani też otchłanią beznadziei. Dobro i zło przenikają się w nim jak w kalejdoskopie, jest jak dziwacznie skomponowana melodia, w której harmonia miesza się z dysonansem, dur z mollem. Jedno zawsze jest pewne: w ostatecznym rozrachunku dobro zwycięży. Ale nie zmiażdzy ludzi złych. Raczej za nich umrze ostatkiem sił wznosząc modły za oprawców.
Jest jeszcze jeden bardzo ciekawy aspekt dzisiejszego święta. Porusza go św. Fulgencjusz z Ruspe, autor drugiej lekcji z Godziny Czytań 26 grudnia. Szaweł był wśród tych, którzy rzucali kamienie pozbawiając Szczepana życia. A potem sam oddał życie za to, co głosił Szczepan. "A teraz Paweł weseli się wraz ze Szczepanem, razem z nim zażywa chwały Chrystusa, wraz ze Szczepanem raduje się i króluje. Tam, gdzie pierwszy poszedł Szczepan, ukamienowany przez Pawła, tam w ślad za nim podążył Paweł, wsparty modlitwami Szczepana". Bóg potrafi pisać proste frazy na pogmatwanych i zakrzywionych liniach ludzkiego życia. Z prześladowcy może uczynić Apostoła narodów. Jak zatem nieadekwatne mogą być nasze ludzkie oceny i wyroki? Jak wciąż daleko nam do przemiany myślenia, patrzenia na rzeczywistość i na innych ludzi oczyma Boga, który jest Miłością.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Bóg się rodzi...


"Dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany.
Na Jego barkach spoczęła władza.
Nazwano Go imieniem: Przedziwny Doradca,
Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju." (Iz 9,5)




Boże Narodzenie przywołuje na pamięć
najpiękniejsze skojarzenia:
ciepło rodzinnego domu,
zapach igliwia łagodnie pomieszany
z zapachem świątecznego ciasta,
wyczekiwanie pierwszej gwiazdy
i łamanie się opłatkiem.
Z czasem do tej litanii
dochodzi wspomnienie tych, którzy odeszli,
którzy już nie zasiądą przy wigilijnym stole.
Wszystko to przy śpiewie kolęd, blasku świec
i cichej łzie w kąciku oka.

Ale te święta to coś więcej niż szereg wzruszeń.
To czas, w którym porzucamy naszą niegodziwość,
aby zatrzymać się na chwilę
przy złożonym w żłobie Dzieciątku.
Ono jest światłem silniejszym
niż światło tysiąca świec,
Światłem, które nie gaśnie,
lecz rozświetla wszelki mrok,
nadaje głęboki sens naszemu życiu,
wlewa nadzieję, która jest silniejsza niż śmierć.

Niech światło betlejemskiej nocy
rozświetli nasze mroki i ogrzeje nasze serca
w radosnym śpiewie kolęd
i szczerym pojednaniu z bliźnimi,
abyśmy rzeczywiście spotkawszy
Nowonarodzonego Pana
potrafili złożyć całe nasze życie
u Jego niewysłowionych kolan.

Błogosławionych świąt!

piątek, 21 grudnia 2007

Wielkie antyfony

Ostatnie dni Adwentu, dokładnie od 17 do 23 grudnia to okres wielkich antyfon. Słyszymy je codziennie jako werset przed Ewangelią w Eucharystii, ci, którzy modlą się Liturgią Godzin spotykają się z nimi w nieszporach. Te starożytne antyfony niosą ze sobą pewną ciekawą dynamikę. Przyzywają Zbawiciela, jak gdyby chciały przyspieszyć moment Jego przyjścia na ziemię. Są nazywane także antyfonami na "o", ponieważ wszystkie zaczynają się apostrofą, i tak:
O Sapientia - O Mądrości
O Adonai, Deus Israel - O Adonai, Boże Izraela
O Radix Iesse - O Korzeniu Jessego
O Clavis Davidi - O Kluczu Dawida
O Oriens - O Wschodzie
O Rex Israel - O Królu Izraela
O Emmanuel - O Emmanuelu

Ciekawe, że pogrubione przeze mnie pierwsze litery łacińskich początków wielkich antyfon, czytane od tyłu tworzą dwa łacińskie słowa: "Ero cras", co w naszym ojczystym języku oznacza: "Będę jutro".

Warto w tych ostatnich dniach przygotowania do świąt wśród codziennego gwaru porządków i przygotowania świątecznych potraw znaleźć chwilę czasu, aby zatrzymać się nad przebogatą treścią wielkich antyfon i w ciszy swojego serca, łącząc swoją modlitwę z modlitwą Kościoła wszystkich wieków wołać: Marana tha! Przybądź, Panie Jezu!

Więcej tutaj.

środa, 12 grudnia 2007

Zmęczenie ducha

Zmęczenie duchowe to stan pewnego zniechęcenia. Pojawia się wtedy, gdy mimo wielkich wysiłków podjętych w pracy nad sobą, budowaniu swojej duchowości, życia modlitwy, swojej relacji z Chrystusem odnosimy wrażenie, że tak naprawdę niewiele się zmienia. Wciąż dokuczają nam te same wady, wciąż spowiadamy się z tych samych grzechów, nadal nasza modlitwa jest wielkim trudem, na który niechętnie się zdobywamy. Pojawia się brak nadziei na jakąkolwiek poprawę, zniechęcenie czy nawet jakiś kryzys.

Jezus mówi: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. On jest tym, który dodaje mocy zmęczonemu i pomnaża siły omdlałego, jak czytamy w proroctwie Izajasza. Ale jednocześnie Jezus dodaje: „Weźmijcie moje jarzmo na siebie”. Widać w tych słowach wielką szczerość i zarazem szacunek, z jakimi Jezus podchodzi do nas, swoich uczniów. On nie mami nas perspektywą życia wygodnego, pozbawionego trudu i wyrzeczeń. Mówi wprost o jarzmie, a więc o trudzie, jaki musi podjąć każdy człowiek chcąc trwać w Jego szkole. Jarzmo Jezusa jest jednak wyjątkowe: jest słodkie. Użyte tu greckie słowo znaczy dosłownie: „dobrze przymierzone”. W Palestynie jarzmo dla wołu robiono z drewna. W celu wykonania jarzma dokonywano najpierw przymiarki. Następnie strugano jarzmo, wkładano je na barki wołu i próbowano. Starano się, by takie jarzmo dobrze pasowało do karku, aby nie uwierało zwierzęcia.

Jarzmo, które nakłada na nas Jezus jest doskonale dopasowane, ponieważ uwzględnia nasze możliwości. On ma dla każdego z nas zadanie, przymierzone do naszych sił. Mówi: „Moje brzemię jest lekkie”. Nie oznacza to, że brzemię łatwo będzie dźwigać, lecz że jest nałożone na nas z miłością, a zatem, że ma się je dźwigać z miłością, a miłość sprawia, że największy ciężar staje się lekkim. Jeśli pamiętamy o miłości Bożej, jeśli uważamy, że naszym brzemieniem jest miłować Boga i bliźnich, wtedy brzemię to staje się lekkie. Pewien człowiek spotkał małego chłopca, który dźwigał na ramionach jeszcze mniejszego, chromego. „Dźwigasz wielki ciężar – powiedział do chłopca. To nie jest ciężar – brzmiała odpowiedź – to mój brat”. Brzemię, które złożono na nas z miłością i które dźwigamy z miłością, jest zawsze lekkie.

Dobiegamy powoli do połowy Adwentu. Może warto zadać sobie pytanie: czy zdążyłem się już zmęczyć moim przygotowaniem do dobrego przeżycia tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia? Czy zdarzyło mi się zniechęcić moim adwentowym postanowieniem? Czy w mojej modlitwie, w mojej pracy i we wszystkim, cokolwiek robię przewija się motyw oczekiwania na przyjście Pana?

Niech Maryja, którą w Adwencie czcimy szczególnie jako Gwiazdę Nadziei wyprosi nam siłę do tego, abyśmy codziennie na nowo zakładali na szyję jarzmo Jezusowej miłości. Niech sprawi, abyśmy zawsze wtedy, gdy po ludzku będzie naprawdę ciężko nie szukali pokrzepienia poza Jezusem. Niech w końcu doprowadzi nas do spotkania z Nim w wieczności, gdzie nie będzie zmęczenia, brzemienia i jarzma.

niedziela, 2 grudnia 2007

Oczekujemy Twego przyjścia w chwale...

Ktoś nazwał Adwent okresem radosnego oczekiwania na przyjście Pana. A ja odnoszę wrażenie, że często mylimy tę radość z wesołkowatością. Tymczasem Ewangelia jest pod tym względem niezwykle jasna. "Bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie." Niewątpliwie, przyjście Pana będzie niezwykle radosne, ale tylko dla tych, którzy czuwają i są gotowi. Ciekawe, że pierwsi chrześcijanie modlili się: "Marana tha - Przyjdź, Panie Jezu!" A dzisiejsi pragnęliby dodać - "Ale jeszcze nie teraz".
Idźmy z radością na spotkanie Pana - śpiewamy w refrenie psalmu na początku Adwentu. Problem polega na tym, że często tylko śpiewamy. Dajemy sobie spokój z postanowieniami adwentowymi, bo to dobre dla dzieci. Przyzwyczailiśmy się do Adwentu, już nas nie rusza. Tymczasem Pan przychodzi.
Przychodzi w swoim Słowie, także wtedy, gdy nie słuchamy. Przychodzi w swoim Ciele i swojej Krwi, także wtedy, gdy Go nie przyjmujemy. Przychodzi w drugim człowieku, także wtedy, gdy pozostaje niezauważony.
Może to już ostatni Adwent. Zresztą każdy Adwent ma nas przygotować do tego ostatniego. Bo może być tak, że nie trzeba będzie czekać na koniec świata, aby świat dla nas się skończył. Śmierć przychodzi nieraz zupełnie niespodziewania i zbyt często dotyka ludzi nieprzygotowanych i nie czuwających.
Adwent jest radosnym oczekiwaniem. Ale tylko dla tych, którzy prostują drogi dla Pana. Którzy nieustannie, nie tylko w Adwencie czekają z utęsknieniem na spotkanie z Jezusem. Którzy nie miłują tego świata, ale wyglądają lepszego, innego życia. Radość Adwentu idzie w parze z duchem pokuty. Dlatego Kościół nie rezygnuje w tym czasie z fioletowego koloru szat liturgicznych. Cicho przypomina prawdę, że tylko święty chodzi uśmiechnięty i tylko nawrócony jest zadowolony.
Idźmy z radością na spotkanie Pana. Tu i teraz aż po samą wieczność.

poniedziałek, 26 listopada 2007

Uboga wdowa

Czytając Ewangelię o ubogiej wdowie, która wrzuciła cały swój dobytek do świątynnej skarbony, mam nieco mieszane uczucia. Z jednej strony dobrze wiem, że Jezus dostrzegł jej ofiarę swymi Boskimi oczyma. Nie patrzył na wielkość ofiary, ale na zaufanie, jakie ta kobieta okazała dobremu Bogu oddając Mu w akcie czci jedyne pieniądze, jakie posiadała, pieniądze, które pewnie sama otrzymała od jakiegoś dobrego człowieka. Tak to już bywa, że najbardziej potrzebujący materialnego wsparcia rzadko o nie proszą. Czasem zostają dostrzeżeni przez ludzi dobrej woli, którzy niejako zmuszają ich do przyjęcia pomocy. A potem ci ubodzy ludzie, oni pierwsi potrafią się dzielić swoim niedostatkiem z innymi. Co więcej - dać na kościół - jak popularnie mówimy. A przecież w czasach Jezusa świątynia była piękna, okazała. Wdowi grosz niewiele tutaj zmienił. Można powiedzieć, że nie był nikomu z ludzi potrzebny. A jednak - wdowa dała najwięcej.
Czasami, kiedy stoję w kolejce do kasy i spojrzę do mojego koszyka, przypominam sobie te wszystkie "wdowy", które składają się na to, żeby kleryk cośtam sobie kupił. Często w tym koszyku są rzeczy, których te "wdowy" rzadko widują w swoich koszykach. Kiedyś pewien ksiądz, gdy zaproponowałem mu kupno lepszych ciastek powiedział: "Wiesz, to za ludzkie pieniądze". Nie ukrywam, że dało mi to do myślenia.
Moja mieszane uczucia mają też inne źródło. Choć zachwyca mnie postawa wdowy, choć podziwiam jej zaufanie względem Boga, to jednak nie za bardzo chciałbym się znaleźć w jej sytuacji. Z jednej strony proszę Pana o większość ufność, o wiarę w Jego miłującą Opatrzność, ale z drugiej, gdzieś po cichu przemycam modlitwę o to, żeby nigdy nie musiał być ubogi jak wdowa.

Panie, przymnóż nam wiary...

sobota, 24 listopada 2007

Chrystus Król

W trzydziestą czwartą niedzielę w ciągu roku Kościół stawia przed naszymi oczyma centralną prawdę naszej wiary - Jezusa Chrystusa jako Króla Wszechświata. Tak się składa, że Chrystus Król patronuje mojej rodzinnej parafii, więc niejako wypada mi coś z tej okazji napisać.
Dzisiaj słowo "król" brzmi dla nas jakoś tak bajkowo, nierzeczywiście. Żyjemy w czasach, w których dawni królowie dawno odeszli do lamusa, a ci obecni, choćby w Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii są jedynie reliktem dawnej potęgi i znaczenia królewskości. Czy jednak w związku z tym, figura Chrystusa Króla nic nam nie mówi?
Niekoniecznie. A to dlatego, że Chrystus nigdy nie chciał być królem w znaczeniu ziemskiego królowania. Tę prawdę w sposób niezwykle piękny pokazuje rzeźba umieszczona w ołtarzu głównym mojej parafialnego świątyni. Przedstawia ona Chrystusa Ukrzyżowanego. Tak. Jezus jest królem, który "królowej z drzewa" jak śpiewamy w jednej z najpiękniejszych pieśni wielkopostnych. Tronem Chrystusa jest krzyż. Jego królestwo to służba - Ojcu i ludziom. Chrystus z mojego parafialnego kościoła ma nienaturalnie duże ręce. Artysta się pomylił? Chyba nie. Zwłaszcza, że rzeźba powstała niedawno, zaledwie kilka lat temu, a więc w epoce komputerowych pomiarów i proporcji. Chrystus Król ma wielkie ręce, które rozwarte w objęciach krzyża stają się otwarte dla każdego człowieka. Nad każdym z nas Chrystus pragnie rozciągnąć swojego królowanie. Królowanie miłości i służby.
To nie przypadek, że w Ewangelii Chrystus manifestuje swoją królewskość w czasie swojej męki. Widzimy to najdokładniej u św. Jana. "Królestwo moje nie jest z tego świata". "Jestem Królem" - mówi Jezus przed Piłatem, który zaraz skaże Go na haniebną śmierć.
Co ta Chrystusowa królewskość oznacza dla nas? Po pierwsze to, że chrześcijaninowi obce winno być wszelkie wywyższanie się nad innych. W końcu jesteśmy poddanymi Króla Ukrzyżowanego, który stał się Sługą. Służyć to właśnie królować. Królować w rozumieniu Chrystusowym. Po drugie - ważne jest, że Chrystus pragnie podzielić się z nami swoją władzą. Królowanie z Nim jest naszym powołaniem, naszą najgłębszą nadzieją. Musimy jednak zawsze pamiętać, że jest to królowanie z drzewa.

Króluj nam Chryste - zawsze i wszędzie!

wtorek, 6 listopada 2007

Ojciec Wacław

Tegoroczna listopadowa zaduma nad śmiercią i przemijaniem dla wszystkich związanych ze środowiskiem przemyskiego duchowieństwa nabrała szczególnego wyrazu przez nagłą i zupełnie niespodziewaną śmierć ks. prałata Wacława Partyki, wikariusza generalnego. Choć pełnił tak wiele odpowiedzialnych funkcji, dla wszystkich, którzy go choć trochę znali, był po prostu ojcem Wacławem. Cichy, prosty, niepretensjonalny, zawsze uśmiechnięty, zawsze z dobrym słowem dla każdego spotkanego człowieka. Jego cicha obecność była czymś tak oczywistym, że aż niezauważalnym. Nie był typem patriarchy. Może też przez wzgląd na swój niewielki wzrost i zawsze obecny ciepły uśmiech.
Kiedy odszedł w nocy z 2 na 3 listopada nie mogliśmy w to uwierzyć. Dopiero widok zamkniętej trumny kazał zamilknąć wszelkim złudzeniom. Wielki tłum zapłakanych ludzi: kapłanów, sióstr zakonnych, świeckich, kazał myśleć, że oto odchodzi ktoś niezwykle ważny. I tak było.
Dla mnie Ojciec Wacław jest przykładem pokornej służby. W mowach pożegnalnych podkreślano jego ciągłą dyspozycyjność i otwartość.
Swój kapłański testament Ojciec Wacław zakończył pozdrowieniem: "Do zobaczenia w niebie!"
Do zobaczenia, Ojcze. Zobaczymy się, jeśli o nas nie zapomnisz.

piątek, 2 listopada 2007

Ci, którzy odeszli...

Listopadowa aura sprzyja refleksji nad życiem, przemijaniem i śmiercią sugerowanej przez liturgiczne obchody pierwszych dwu dni miesiąca. Przechadzam się zielonoszarymi alejami cmentarza rozświetlonymi tysiącami lamp. Myślę o tych, którzy tak niedawno byli częścią, mniejszą lub większą, mojego życia, których obecność była czymś tak naturalnym, że niedocenionym. I tak jest co roku. Zmienia się tylko liczba kwater cmentarnych, przy których zapalam znicze. I mimo młodego wieku uświadamiam sobie, że im ta liczba jest większa tym bliżej mi do mojego własnego kresu.
Moi Zmarli. Jacy są? Przede wszystkim w tajemniczy sposób obecni. Może bardziej niż byli za życia. Na pewno inaczej. Spotykam ich na modlitwie, zwłaszcza, kiedy klęczę przed Najświętszym Sakramentem. Wydają mi się wtedy szczególnie bliscy, bo ufam, że doszli już do poznania Boga-Miłości obecnego pod postacią chleba. Teraz mogą więcej, nie ogranicza ich czas i przestrzeń. A jednak po ludzku mi ich brakuje. To jest trochę tak, jakby odeszli do jakichś niedostępnych krain. Wiem, że ich spotkam, ale wiem też, że nie stanie się to za dzień albo dwa. I dlatego czasem zwyczajnie za nimi tęsknię.

Pani Zosiu, zawsze uśmiechnięta i dobra, miała mi Pani piec placki na Komunię. Nie zdążyła Pani.
Księże Piotrze, ileż razy korzystałem z Księdza posługi w konfesjonale? Trzy długie lata wsparcia, siły, którą mi Ksiądz dawał. Dziękuję.
Gosiu, zniknęłaś tak nagle i niespodziewanie. Nadal brakuje Twojego uśmiechu i mądrości.
Moja kochana Babciu Zosiu! Z bursztynową broszką, którą przywiozłem Ci z nad morza i obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Już nigdy nie będzie takiej kutii na święta, która była słodka jak Twoja babcina miłość.
Panie Tosiu, miał Pan być jednym z najważniejszych gości na moich prymicjach. A teraz Pana miejsce będzie puste.
Proszę Was, moi drodzy Zmarli. Bądźcie nadal obecni i ważni. Wstawiajcie się za mną do Boga, abym nie zawiódł nadziei, jakie we mnie pokłada, abym nie zmarnował szansy, którą dał mi Wasz przykład. Do zobaczenia!

czwartek, 1 listopada 2007

Błogosławieni, którzy się smucą...

Tak to już jest, że są ludzie, którzy czego by się nie dotknęli, od razu im wychodzi, osiągają sukces. Są też tacy, którym zawsze życie sypie w oczy sól. I to wcale nie jest tak, że ci pierwsi są lepsi, bardziej pobożni od tych drugich. Dlaczego?
Pytanie stare jak świat. I wciąż bez odpowiedzi. Cierpienie. Skąd jest, do czego prowadzi? Dlaczego jest go czasami aż tyle, że wydaje się nie do zniesienia? Patrzę na moich znajomych, którzy cierpią, których całe dotychczasowe życie znaczone jest większym lub mniejszym cierpieniem. I widzę w nich oblicze Chrystusa.
Czasami budzi się we mnie pytanie: dlaczego oni tak cierpią, a ja nie? Może jestem zbyt słaby, żeby móc przetrwać zwycięsko cierpienia, które są ich udziałem? Jedno jest pewne. Wszystko w rękach Boga.
Piszę do Was, wszyscy cierpiący, znani i nieznani. Czuję się wobec Was taki mały. Jakby sumienie mi coś wyrzucało. Pozostaje mi modlić się za Was i współczuć, czyli współ-odczuwać. I jeszcze modlić się za siebie, żebym potrafił wytrwać, kiedy przyjdzie cierpienie po ludzku nie do zniesienia. To Wy jesteście błogosławieni, to znaczy naprawdę szczęśliwi. Wam dano obietnicę pocieszenia w domu Ojca. Z Waszych policzków Pan otrze wszelką łzę. Bądźcie pozdrowieni!

środa, 31 października 2007

Panie, naucz nas modlić się

W jednej z jarosławskich księgarni trafiłem kiedyś na niewielką, bardzo ładnie wydaną książeczkę. Nosiła tytuł: „Modlitwy na każdą okazję”. Każda nowa strona zawierała nową modlitwę, każda opatrzona nagłówkiem. Niektóre z nich były poważne, inne nieco humorystyczne w stylu: „Gdy Cię szef okrzyczy” albo „Kiedy dostaniesz złą ocenę”. Ale nie byłoby w tej książeczce nic niezwykłego gdyby nie ostatnia strona, której nagłówek brzmiał: „Kiedy żadna modlitwa nie pomogła, albo jeśli nie znalazłeś modlitwy odpowiadającej Twojej sytuacji”. Pod tym nagłówkiem Autor umieścił tekst modlitwy: „Ojcze nasz…”

Uczniowie prosili Pana: „Naucz nas modlić się”. Kiedy spojrzymy na całość Ewangelii możemy stwierdzić rzecz niebywałą. Jezus właściwie nie uczył nikogo żadnych modlitw. Nie podawał schematów, punktów, zasad. Nawoływał swoich uczniów do modlitwy oraz sam się modlił. Ale nie na pokaz, nie po to, żeby Go widzieli. Odchodził na górę i modlił się w samotności.

Uczniowie o tym wiedzieli. Wiedzieli, że ich Nauczyciel często wchodzi w jakąś niezwykłą rzeczywistość, zatapia się w jakimś tajemniczym spotkaniu. I chyba o to im chodziło, gdy poprosili, by nauczył ich modlitwy. Co to oznacza dla nas? Chyba najpierw i przede wszystkim to, że „Ojcze nasz” nie jest tylko tekstem do nauczenia i powtarzania, ale zawiera w sobie kompendium tajemnicy wielkiego spotkania. Każda z próśb Modlitwy Pańskiej to wskazówka, jaką postawę winien w sobie wykształcić modlący się, jak powinien się modlić, aby modlitwa stała się naprawdę spotkaniem z Niewypowiedzianym, który pozwolił się nazywać Ojcem.

Nie czas i miejsce, żeby analizować tu poszczególne prośby Modlitwy Pańskiej. Pozwólcie, że zamiast tego przywołam kilka obrazów, które oczyma wyobraźni widzę myśląc: Ojcze nasz…

Sługa Boży, ksiądz Franciszek Blachnicki, założyciel Ruchu Światło-Życie, otoczony był przez dziewczęta, które tak jak on pragnęły poświęcić się całkowicie dziełu Oazy, a które później stały się początkiem Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Blachnicki widział, że te skądinąd dobre dziewczyny nieraz się ze sobą kłóciły, jak wśród ludzi. Czasem także gniewały się jedna na drugą. W takich sytuacjach Sługa Boży mawiał: Możecie się gniewać, ale nie dłużej niż do pierwszego odmówienia modlitwy: „Ojcze nasz... jako i my odpuszczamy”.

I drugi obraz, jeden z wielu zawartych w monumentalnym dziele Andrzeja Wajdy: „Katyń”. Ostatnie kadry filmu, kiedy bezbronni oficerowie na moment przed śmiercią wypowiadają słowa Modlitwy Pańskiej niejako kontynuując jej bieg. Jakiej barwy, jakiego znaczenia nabierają słowa tej najpiękniejszej z modlitw w tak tragicznych okolicznościach. Ile siły, ile wiary trzeba mieć w sobie, by na moment przed tragicznym końcem wołać: „Ojcze nasz...”

Zakończę tego posta wierszem, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Pisał go człowiek umierający na raka, niedoceniony za życia, jeden z największych poetów polskich, Zbigniew Herbert.

Brewiarz IV
Panie
wiem że dni moje są policzone
zostało ich niewiele
Tyle żebym zdążył jeszcze zebrać piasek
którym przykryją mi twarz

nie zdążę już
zadośćuczynić skrzywdzonym
ani przeprosić tych wszystkich
którym wyrządziłem zło
dlatego smutna jest moja dusza

życie moje
powinno zatoczyć koło
zamknąć się jak dobrze skomponowana sonata
a teraz widzę dokładnie
na moment przed codą
porwane akordy
źle zestawione kolory i słowa
jazgot dysonans
języki chaosu

dlaczego
życie moje
nie było jak kręgi na wodzie
obudzonym w nieskończonych głębiach
początkiem który rośnie
układa się w słoje stopnie fałdy
by skonać spokojnie
u twoich nieodgadnionych kolan

Panie, prosimy Cię, dopełniając niejako modlitwę poety. Ucz nas codziennie modlić się. Ożywiaj naszą wiarę, wlewaj nadzieję, potęguj miłość, abyśmy u schyłku naszego ziemskiego życia mogli przywitać Cię tymi najpiękniejszymi słowami: Ojcze nasz...

poniedziałek, 24 września 2007

Powrót

No i koniec wakacji. Za godzinę wracam do Seminarium. Z tego też powodu posty ukazywać się będą znacznie rzadziej, ale wytrwałych zachęcam do sprawdzania. Może od czasu do czasu coś skrobnę. Wszystkich natomiast proszę o modlitwę w mojej intencji, aby ten ostatni rok formacji seminaryjnej był czasem owocnym. Pamiętam.

niedziela, 23 września 2007

Katyń

Chciałem się z Wami podzielić moimi wrażeniami związanymi z obejrzeniem nowego filmu Andrzeja Wajdy zatytułowanego "Katyń". Ten obraz bardzo mocno do mnie przemówił, można nawet powiedzieć, że głęboko mną wstrząsnął.

Tragedia tysięcy polskich oficerów bestialsko zamordowanych w lasku katyńskim sama w sobie jest czymś wstrząsających. Wajda - niekwestionowany mistrz polskiego i światowego kina - pokazał ją w całej jej dramaturgii, odwołując się do przeżyć kilku konkretnych rodzin. Ale nie na tym kończy się geniusz tego filmu. Pokazuje on bogaty wachlarz ludzkich postaw. Nie dzieli ludzi według narodowości. Nie jest dzięki temu tendencyjny, ponieważ ukazuje złych i dobrych Sowietów, Polaków szlachetnych, płacących nieraz najwyższą cenę za wierność starodawnym, rycerskim hasłom: Bóg - Honor - Ojczyzna, ale też tych, którzy dali się złamać dostosowując swoje poglądy i prawdy do potrzeb chwili. Film pokazuje postawy różnych ludzi w sytuacjach granicznych i chyba na tym polega jego wielkość. Spośród wielu wspaniałych scen i dialogów na szczególną uwagę zasługuje ten prowadzony przez wdowę po zabitym w Katyniu generale z młodym majorem Armii Ludowej, więźniem obozu w Kozielsku, ocalonym od śmiercionośnego strzału. Jej słowa: "Co z tego, że myśli Pan inaczej, skoro robi Pan to samo co inni?" Łamanie ludzkich sumień, przyjmowanie konformistycznych postaw, zdrada prawdy i sumienia. Ale też wytrwała wierność pięknym ideałom, honor, który powoduje, że prześladowany wznosi się ponad swoich prześladowców, choćby oni po ludzku wygrali. I kolejny dialog. Rozmowa dwóch sióstr, których brat zginął w Katyniu. "Stoisz po stronie umarłych, a nie żywych" - "Nie. Stoję po stronie pomordowanych, a nie morderców".

"Katyń" jest pełen bardzo wymownych symboli. Symboli pięknych, przemawiających znacznie mocniej niż jakiekolwiek słowo.
No i oczywiście sceny przedstawiające nieludzki mord trzonu polskiego narodu. Krew generałów i profesorów zmywana z posadzki brudną wodą wylewaną ze starego wiadra. Masowa i bezlitosna likwidacja szlachetnych, mądrych i prawych ludzi.

"Katyń" pokazuje jedną z kart naszej historii, której nie można zapomnieć, o której nie można nie mówić. Jakie będą owoce tego filmu? Wszyscy zgromadzeni na wczorajszym wieczornym seansie wychodzili z kina w zupełnej ciszy. Wynosili niezjedzony popcorn i niewypitą colę. Słyszałem słowa kilku młodych: "No, fajny film". Cokolwiek by to miało znaczyć. Ale myślę, że najwięcej powiedziała o filmie znakomita większość widzów, którzy wyglądali tak, jak gdyby nie mogli sobie znaleźć miejsca, jak gdyby dawno zabliźnione rany zaczęły na nowo krwawić.

Potrzeba nam takiego poruszenia sumień. Myślę, że każdy, kto mieni się Polakiem, winien zobaczyć ten film. Choćby po to, żeby w ustach oficera na moment przed kulą usłyszeć tak często powtarzane słowa: "Bądź wola Twoja".

poniedziałek, 17 września 2007

Drodzy młodzi przyjaciele :)

Jak można łatwo zauważyć ostatnio moja gorliwość blogotwórcza dość mocno zmalała. No cóż. Bywa. Ten post będzie dość nietypowy, ponieważ postanowiłem opublikować w nim moją jutrzejszą homilię, którą mam wygłosić do młodzieży z racji jej święta patronalnego. W związku z powyższym będę bardzo wdzięczny tym spośród Czcigodnych Czytelników, którzy zdąża przeczytać niniejszą wypowiedź do jutra, do godziny 15:00 za konstruktywne komentarze i uwagi. A więc, do rzeczy:

Umiłowani w Chrystusie Panu, siostry i bracia
Zwłaszcza Wy, drodzy młodzi, którzy obchodzicie dzisiaj swoje święto patronalne

Dzisiejsza Ewangelia chyba najdokładniej odzwierciedla to, co stało się treścią życia św. Stanisława Kostki, Patrona dnia dzisiejszego i Waszego Patrona. Oto dwunastoletni Jezus, bez wiedzy Maryi i Józefa, po zakończonym święcie Paschy pozostaje w jerozolimskiej świątyni. Jak wszystkie wydarzenia z życia Jezusa, tak i to nie zostało zapisane przez św. Łukasza przypadkowo. Ewangeliście nie chodziło tylko o przedstawienie faktu, historyczne oddanie biegu wydarzeń. Chodziło mu o coś znacznie ważniejszego. Jezus pozostający w świątyni mówi nam, że właściwa hierarchia wartości to ta, na której szczycie stoi sam Bóg. Choć miłość i szacunek wobec rodziców są bardzo ważne, to jednak nie mogą przysłaniać nam Boga, nie mogą sprzeciwiać się Jego woli. W realizacji Bożej woli Jezus jest bezkompromisowy. Wiedział przecież, że Jego ziemscy rodzice będą poszukiwać Go z bólem serca, wiedział, że Jego decyzja sprawi im przykrość. Jednak wypełnianie woli Ojca jest ważniejsze. „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” Ewangelista pisze, że Maryja i Józef nie zrozumieli tych słów. Z podobnym niezrozumieniem spotkał się św. Stanisław. On także ponad miłość rodziców przedłożył miłość wobec Boga, bo wiedział, że prawdą jest to, o czym mówił św. Augustyn: „Jeżeli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu”

Młodość jest niewątpliwie pięknym czasem. To czas pewnej beztroski, ale także czas dojrzewania, dorastania do ważnych i trudnych wyborów, do podejmowania odpowiedzialności. Młodość jest nie tylko darem. Jest także zadaniem! Musimy zdać sobie sprawę z tego, że nasze życie jest wielkim polem bitwy. Walka toczy się między dobrem a złem, toczy się nieustannie. I nie możemy jej przegrać. Co zrobić, aby wygrać swoją młodość? Co zrobić, by nie stała się zarzewiem klęski, ale otworzyła przed młodym człowiekiem drzwi szczęśliwej dorosłości, szczęśliwego życia?

22 października 1978 roku. Msza święta inaugurująca jeden z najbardziej zaskakujących pontyfikatów w dziejach Kościoła. Cały świat z zaciekawieniem czeka na słowa, które wypowie Papież z Polski. Co ma do powiedzenia światu Jan Paweł II? „Nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi”. Słowa te zapamiętał cały świat. Papież wołał przez prawie 27 lat swego pontyfikatu, wołał i nie ustawał, chociaż jego głos fizycznie stawał się coraz słabszy, aż w końcu Papież zaczął przemawiać wyłącznie swoim cierpieniem.

I przyszedł ten pamiętny kwiecień 2005 roku. Wszyscy doskonale pamiętamy ten czas. Łzy, smutek, poczucie osamotnienia. I nowe konklawe, nowa nadzieja, nowe oczekiwanie na słowa nowego Następcy Świętego Piotra. Co nowego powie światu Papież z Niemiec? I cały świat usłyszał praktycznie te same słowa:
Czyż my wszyscy nie boimy się w jakiś sposób, że jeśli pozwolimy całkowicie Chrystusowi wejść do naszego wnętrza, jeśli całkowicie otworzymy się na Niego, to może On nam zabrać coś z naszego życia. Czyż nie boimy się przypadkiem zrezygnować z czegoś wielkiego, jedynego w swoim rodzaju, co czyni życie tak pięknym? Czyż nie boimy się ryzyka niedostatku i pozbawienia wolności? Jeszcze raz papież pragnie powiedzieć: nie! Kto wpuszcza Chrystusa nie traci nic, absolutnie nic z tego, co czyni życie wolnym, pięknym i wielkim. Nie! Tylko w tej przyjaźni otwierają się na oścież drzwi życia. Tylko w tej przyjaźni rzeczywiście otwierają się wielkie możliwości człowieka. Tylko w tej przyjaźni doświadczamy tego, co jest piękne i co wyzwala. Tak też dzisiaj chciałbym z wielką mocą i przekonaniem, począwszy od doświadczenia swojego długiego życia, powiedzieć wam, droga młodzieży: nie obawiajcie się Chrystusa! On niczego nie zabiera, a daje wszystko. Kto oddaje się Jemu, otrzymuje stokroć więcej. Tak! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi, a znajdziecie prawdziwe życie.”

Może warto zadać sobie dzisiaj jedno pytanie: czy dotarł do mnie ten głos? Czy w Chrystusie szukam swojego szczęścia? Jak wygląda moje życie modlitwy? Czy znajduję czas, aby pochylić się nad słowem Bożym? Jak wygląda moje życie sakramentalne? Czym jest dla mnie Eucharystia? Czy zdobywam się na wysiłek szukania Jezusa w mojej codzienności, czy za Nim tęsknię, czy otworzyłem Mu już drzwi swojego serca?

Kochani, żyjemy w trudnych czasach. Świat chce nas omotać swoim wpływem, odsunąć nas od Boga. Podsuwa przeróżne miraże łatwego, przyjemnego życia, mami swoim powabem. I bardzo często mu się udaje. Jak uchronić się przed pułapkami złego? Gdzie jest miejsce, w którym młody człowiek może konsekwentnie kroczyć za Chrystusem odrzucając piętrzące się przed nim złe propozycje świata? Jest takie miejsce. Jest nim konkretna wspólnota wierzących, a więc Kościół, a w nim małe grupy. Grupy ludzi, którzy się znają, którzy mają ten sam cel: być z Jezusem, czynić Go sensem swojego życia, fundamentem, na którym buduje się swoją osobowość. W każdym z nas jest bardzo silna potrzeba akceptacji. Chcemy być lubiani, chcemy czuć się potrzebni, doceniani. I to nie jest zła potrzeba. Jednak świat każe nam dla niej niejednokrotnie wyrzec się tego, co najważniejsze: przyjaźni z Chrystusem. Bo jeśli nie zapalisz pierwszego papierosa, jeśli nie napijesz się alkoholu, jeśli nie sięgniesz po coś jeszcze gorszego, to nie będziesz dzieckiem tego świata, to poczujesz, czym jest samotność wśród tłumu, poczujesz gorzki smak odrzucenia. Bez wspólnoty, bez ludzi, którzy tak jak ty zdobyli się na odwagę wierności zasadom Ewangelii, nie będziesz w stanie oprzeć się propagandzie zła, która jak walec, z dnia na dzień przetacza się po sercach i sumieniach tylu twoich rówieśników. Tylko w małej grupie, tylko pośród ludzi wiary chrześcijanin może dzisiaj odnaleźć potrzebną dla niego pomoc do tego, by budować swoje życie na skale, którą jest Chrystus. Nie lękajcie się więc przynależeć do Chrystusa, przynależeć do małej grupy. I nie jest ważne to, jak się ona nazywa, kto ją prowadzi. Ważne jest, że działa w niej Chrystus, że On jest w niej najważniejszy, że wszystko ku Niemu prowadzi i do Niego zmierza. Wolą Bożą jest wasze uświęcenie! Pierwszym krokiem do realizacji tej Bożej woli niech będzie Wasz czynny udział w życiu wspólnoty.

Na koniec wsłuchajmy się raz jeszcze w słowa, które skierował do młodych Benedykt XVI w czasie swojej Pielgrzymki do Polski:

„Moi Przyjaciele, nie lękajcie się postawić na Chrystusa! Tęsknijcie za Chrystusem, jak fundamentem życia! Rozpalajcie w sobie pragnienie tworzenia waszego życia z Nim i dla Niego! Bo nie przegra ten, kto wszystko postawi na miłość ukrzyżowaną wcielonego Słowa.”

wtorek, 11 września 2007

Radykalizm a fanatyzm

Od jakiegoś czasu chodzi za mną ten temat. Jezus wzywa nas do radykalnego pójścia za Nim. Ale prawdziwy radykalizm to złoty środek pomiędzy leniwym i wygodnym laksyzmem z jednej strony a niszczącym i rozszalałym fanatyzmem z drugiej. Jak wszędzie, tak i tu, odnalezienie tego złotego środka nie jest łatwe.

Z pozoru radykał i fanatyk są do siebie bardzo podobni. Obaj budzą jakiś podziw otoczenia, obaj są ludźmi na swój sposób niezwyczajnymi, obaj sporo poświęcają, można powiedzieć, że poświęcają wszystko dla osiągnięcia jakiegoś celu czy dla wierności wyznawanym przekonaniom. Jest jednak coś, co ich zasadniczo różni. Gdy ktoś wykaże radykałowi, że jego przekonania są błędne - radykał zmieni przekonania, choć nie przestanie być radykałem. Przykładem takiego człowieka może być choćby Szaweł z Tarsu, gorliwy faryzeusz, który poświęcał się w służbie Staremu Prawu, a po nawróceniu jeszcze bardziej służbie Chrystusowi i Ewangelii. Fanatyk natomiast przekonań nie zmieni, choćby jego zachowanie miało stać się po prostu śmieszne.

Jednak fanatyk jest śmieszny wyłącznie wtedy, gdy pozostaje sam. Gdy znajdzie się w jakiejś wśród ludzi natychmiast staje się niebezpieczny. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze: fanatyk zazwyczaj staje w obronie jakiejś pomniejszej sprawy, którą uznaję za sprawę najważniejszą. W ten sposób dzieli wszystkich ludzi na tych, którzy służą sprawie i tych, którzy są jej przeciwni. Pierwsi są wyznawcami jedynie słusznej ideologii, drudzy - wrogami, których należy dla dobra sprawy wyeliminować. Dlatego fanatyk zawsze wprowadza niezdrową atmosferę i podziały. Po drugie: fanatyk prawie zawsze rodzi innych fanatyków, gotowych oddać wszystko dla sprawy, choćby nawet nie była ona ich sprawą, tylko sprawą ich mistrza. Powstaje kampania nienawiści, którą fanatycy określają mianem realizacji słów Jezusa: "Nie przyszedłem przynieść pokoju, lecz miecz". W ogóle, fanatycy są absolutnymi mistrzami w dobudowywaniu ideologii do swoich przekonań. To oni są prawdziwymi wieszczami Ewangelii, prawdziwymi katolikami, w ogóle... prawdziwymi. Krótko mówiąc - uznają się za radykałów. A kto się z nimi nie zgadza - jest po prostu konformistą, którego nie warto słuchać.

Prawdziwa batalia rozpoczyna się wtedy, gdy ktoś próbuje przekonać fanatyka do swoich, odmiennych od jego, poglądów. Oczywiście taki ktoś z góry stoi na przegranej pozycji, choćby jego argumenty były jak najbardziej rzeczowe i choćby miał nawet stuprocentową rację. Nie obejdzie się bez ostrej wymiany zdań. A jeżeli adwersarz fanatyka ma w ręku jakieś narzędzie represji, to jego zastosowanie może odnieść odwrotny do zamierzonego skutek - fanatyk szybko uzna się za męczennika, cierpiącego za prawdę... i wzrośnie w siłę.

Jak odróżnić radykała od fanatyka w codzienności? Sprawa, jak powiedziałem nie jest łatwa. Historia zna wiele przypadków, kiedy bądź to w imię walki z fanatyzmem niszczono radykałów, bądź też w imię radykalizmu przyklaskiwano fanatykom. Myślę, że kluczem do wszystkiego jest jak zawsze MIŁOŚĆ. Ona charakteryzuje radykała, który nie potrafi nienawidzieć w obronie swojej prawdy. Może co najwyżej kochać przez łzy. Bo właśnie on staje się podobny do największego Radykała, jakiego nosiła ziemia - Jezusa Chrystusa.

piątek, 7 września 2007

Requiem dla Pana Tośka

Drogi Panie Antoni! Jak dziwnie to brzmi... Zawsze był Pan po prostu Panem Tośkiem. Miałem napisać te słowa przedwczoraj, po Pana pogrzebie, ale jakoś tak mi zeszło... Myślę, że się Pan nie obrazi. Zresztą Pan chyba nigdy nie potrafił się na nikogo gniewać. Pamiętam, jak wykańczał Pan całe nasze mieszkanie. Wtedy nie wiedziałem, że to był tylko niewielki wycinek Pana pracy. Nie wiedziałem o tych wszystkich kościołach, które Pan wybudował.
Pamiętam za to, jak bardzo lubiłem przyjeżdżać z rodzicami do Pana domu. Godzinami bawiliśmy się z Łukaszem. Pamięta Pan, jak Łukasz pokazał mi, dziecku z bloków, prawdziwy piec centralnego ogrzewania? Jak nawrzucałem doń tyle opału, że trzeba było otwierać wszystkie okna w środku zimy?
A potem poznałem Pana z innej strony. Kiedy u mojej Mamy wykryto guzek na śliniance. Zaraz uruchomił Pan swoje znajomości na gliwickiej onkologii i być może uratował Pan mojej Mamie życie, choć jeszcze wtedy guzek nie był groźny. Potem się dowiedziałem, że takich osób jak moja Mama było bardzo wiele. I one przyszły na Pana pogrzeb. Uratowane przez Pana z choroby nowotworowej opłakiwały Pana odejście. Pan, którego znał cały personel gliwickiej kliniki, umarł strawiony nowotworem. To brzmi jak gorzka ironia. Lekarze mówili: o rok za późno. A pewnie w tym czasie był Pan w Gliwicach, żeby ratować kolejne osoby, które już traciły nadzieję. A w poniedziałek przyszły na Pana pogrzeb. A może to nie ironia. Tak, to chyba coś innego. Pan po prostu zapomniał o sobie myśląc tylko o innych. Może to brzmi zbyt patetycznie, ale tak właśnie było. I co najważniejsze, nigdy w Pana życiu nie trąciło to patosem. Było takie proste, zwyczajne. Słyszałem, że na wieść o chorobie najbardziej smucił się Pan tym, że nie zdąży wyremontować domu swoim dzieciom.
Modliliśmy się za Pana. Może za mało... Przepraszam, jeśli tak. Ale to chyba było coś więcej niż cierpienie, coś więcej niż choroba. To było zataczanie kręgu Pańskiego życia. "Wykonało się!". I Pan o tym dobrze wiedział. W wielkim cierpieniu ostatnich dni dbał Pan tylko o to, żeby nikt się przez Pana nie smucił, dlatego ciągle Pan mówił, że jest Panu dobrze. Pozamykał Pan wszystkie rozpoczęte sprawy. Zostawił Pan żonę i dzieci, zostawił Pan nas wszystkich w wielkim smutku, ale też w wielkim pokoju.
Może to było bardzo egoistyczne, ale kiedy usłyszałem, że znalazł się Pan w hospicjum w głębi serca bardzo chciałem, żeby odszedł Pan jeszcze we wrześniu. Bym mógł uczestniczyć w Pańskiej ostatniej drodze. I tak się stało. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego pogrzebu świeckiej osoby. 15 kapłanów, około tysiąca świeckich. I każdy w jakiś sposób z Panem związany. Nikt nie przyszedł, bo mu wypadało. Każdy chciał. Dawno nie widziałem tylu dorosłych mężczyzn płaczących jak dzieci. I ja płakałem. Płakałem stojąc przed Pana grobem. Płakałem nie tylko dlatego, że udzieliła mi się atmosfera tej smutnej uroczystości. Płakałem, bo zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele Panu zawdzięczam. Nie o wszystkim wypada mi tutaj pisać. Pan wie. Nie zdążył Pan na moje prymicje. Pańskie krzesło pozostanie puste. Ale chciałbym na koniec gorąco Pana poprosić o modlitwę. Bo jeszcze zostało parę rzeczy do załatwienia, do zbudowania. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł Pan być teraz gdzieś indziej niż w niebie. A przecież tu, na ziemi, wszyscy znali Pana z tego, że nigdy Pan nie odmówił pomocy. Wiem, że i tym razem mogę na Pana liczyć.
Niech Pan odpoczywa w pokoju, Panie Tośku! Nie zdążyłem Panu za wszystko podziękować. Dlatego czynię to tutaj. A kiedyś, daj Boże, będę chciał powtórzyć to Panu osobiście. I widzi Pan. Znowu będzie Pan musiał przygotować nam mieszkanie. Do zobaczenia w raju!

środa, 5 września 2007

Mój przyjaciel

Ten cykl o przyjaźni nie byłby pełny, gdybym nie napisał w nim o bardzo konkretnym, moim doświadczeniu przyjaźni. Nie wiem, jak je ubrać w słowa tak, aby z jednej strony się nim podzielić, a z drugiej nie odebrać mu pewnej intymności, tajemnicy, która nie znosi upublicznienia. Z góry przepraszam za pewne powtórzenia, które jednak wydają mi się zasadne.
Moja przyjaźń i mój przyjaciel. Czy mieszczą się w tych słowach, które starałem się niżej nakreślić? Na pewno nie. Do niektórych definicji nie dorastają, inne przekraczają. Ale do rzeczy.
Przyjaźń rzeczywiście jest subtelnym, najsubtelniejszym rodzajem miłości. To świadomość bycia akceptowanym, kochanym i jednocześnie kochania przyjaciela. I jak nad każdą miłością tak i nad przyjaźnią trzeba dużo pracować. Większą część tej pracy przyjaciele muszą odrobić w pojedynkę, a może inaczej - osobno. Sam na sam z Bogiem. Dochodzę do wniosku, że przyjaźń jest właśnie Jego Darem. I nie zależnie od tego, jak długo trwa Dar, należy być za niego wdzięcznym. Nie można nigdy zapomnieć o Dawcy koncentrując się na Darze. I tu dochodzimy do tego, co zanotował autor natchniony w opisie przyjaźni Dawida z Jonatanem. "Pan między mną a tobą na wieki". Nic tak nie cementuje przyjaźni jak wspólna modlitwa. Jest ona czasem rozkwitu przyjaźni, momentem w którym najpełniej ukazuje się jej natura jako relacji trójstronnej: ja - Bóg - przyjaciel.
Zauważyliśmy z moim przyjacielem, że tak naprawdę nie mamy żadnych wspólnych zainteresowań. A przecież nigdy nie brakuje nam tematów do rozmowy, nigdy nie jesteśmy sobą znudzeni. Może dzieje się tak dlatego, że łączy nas to, co najbardziej zasadnicze, a więc wiara i powołanie. A może właśnie w tym braku wspólnych zainteresowań kryje się tajemnica przyjaźni - Daru.
W przyjaźni nie są konieczne słowne deklaracje. Jednak, nie da się ukryć, dają one wiele radości. Utwierdzają w przekonaniu, że rzeczywiście mamy do czynienia z przyjaźnią. Zawsze wiedziałem, że słowo ma wielką moc. Także z tego powodu zacząłem pisać bloga.
I ostatnia rzecz. Spojrzenie przyjaciela. Pełne życzliwości i zaufania. Spojrzenie, które jest bezcenne. Którego nie warto zamienić na nic innego. Spojrzenie, którym obdarza tylko przyjaciel swojego przyjaciela.
A zatem - kończąc cykl o przyjaźni, choć na pewno można by o niej jeszcze pisać i pisać - Bogu niech będą dzięki za dar przyjaźni. I ludziom, którzy nie boją się tego daru przyjąć i wypełnić.

wtorek, 28 sierpnia 2007

Dawanie, tylko dawanie...

Ostatnio chodzi za mną fragment wiersza jednego z naszych poetów.
"Jedno jest moje zadanie: dawanie, tylko dawanie..."
I to z kilku powodów.

Kilka dni temu wróciłem z Oazy Rekolekcyjnej Diakonii w Krościenku nad Dunajcem, gdzie po raz kolejny mogłem przyglądnąć się tematowi służby. Diakonia, Chrystus Sługa, posiadanie siebie w dawaniu siebie.

Poza tym zauważam, że ostatnio bardzo wielu ludzi mnie o coś prosi. O radę, pomoc, modlitwę... Trochę doświadczam, co to znaczy być diakonem, duchownym. Tak, jak nam tłumaczono w Seminarium - to pośredniczyć między Bogiem a ludźmi. Widzę, że wielu ludzi obdarza mnie zaufaniem, choć tak naprawdę w żaden sposób na nie nie zasłużyłem. Ufają mi, nie jako mi, ale jako osobie, która reprezentuje Boga. To niesamowite, ale i bardzo zobowiązujące.

I trzeci powód. Dziś odprowadziłem na cmentarz najstarszą parafiankę mojej rodzinnej parafii. Pani Konstancja miała 103 lata. Ale nie o niej chcę tu napisać. Pani Konstancja długo chorowała. Była osobą leżącą. Jej córka poświęciła jej całe swoje życie. Zrezygnowała z siebie, swoich planów, ambicji, żeby opiekować się Mamą. Czy tak ma wyglądać służba? Odpowiedź tkwi w obliczu córki pani Konstancji. Obliczu pełnym dobroci i szlachetności.

Nie wiem, na jakich drogach, w jaki sposób przyjdzie mi służyć. Ale wiem, że droga, którą będę szedł będzie jedną z dróg Pana, właśnie wtedy, gdy będę służyć. Co daj Boże.

sobota, 25 sierpnia 2007

Doświadczenie przyjaźni

Kontynuując mój cykl o przyjaźni chciałbym odejść od teoretycznych dywagacji, a skupić się na tym, co przeżyłem w ostatnim czasie, o spotkaniach z kimś, kogo chciałbym uważać za mojego przyjaciela. Ograniczę się do kilku spostrzeżeń.
Chociaż gdzieś wcześniej napisałem, że zwierzanie się nie jej w przyjaźni najważniejsze, to jednak piękniejsza jego forma, którą nazwałbym powierzeniem się przyjacielowi niesamowicie cementuje przyjaźń. Wspólnie spędzone chwile, długie rozmowy, bardziej lub mniej poważne, czasem wylane łzy... to wszystko sprawia, że więź między przyjaciółmi się zacieśnia i staje się bardziej żywa.
Drugie spostrzeżenie: zaproszenie Boga do przyjaźni z człowiekiem, takie otwarcie się na Tego Trzeciego, nie tylko nie osłabia relacji między przyjaciółmi, ale ją uwzniaśla, powoduje, że jest silniejsza niż wiele sił tego świata.
Obserwując mnie i przyjaciela, ktoś zadał mi pytanie: "Czy to Twój brat?" Odpowiedziałem: "Prawie". A pomyślałem: "Bardzo bym chciał". Bo przyjaźń to takie braterstwo, tyle że nie sprawiają go więzy krwi, ale wolny wybór, czasami niezbyt zrozumiały, nieraz nagły, innym razem odkrywany lata całe.
Przyjaźń wiąże się też z charakterystycznym momentem rozstania. Bez jakiegoś smutku, ale z wdzięcznością za dar spotkania i z domyślnym zapewnieniem o wzajemnej pamięci.

Boże, dziękuję Ci za dar przyjaźni!

czwartek, 16 sierpnia 2007

Światło-Życie

Dwa greckie słowa ułożone w krzyż Chrystusa. Pośrodku grecka litera omega, znak Ducha Świętego, Sprawcy jedności. Także jedności Światła i Życia. I przebogata symbolika.

Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemnościach, lecz będzie miał światło życia. (J 8,12)

Z jednej strony to Jezus jest Światłem, które oświeca naszą drogę, wskazuje właściwy kierunek, nadaje sens naszemu życiu. Jest też Życiem swoich wybranych, nawet jeśli ich ziemskie życie dobiega końca, wiedzą, iż będą trwać w Nim.

Z drugiej strony - światło to wszystko, co mówi nam, jak winniśmy żyć, co robić, by stawać się każdego dnia lepszym, dojrzalszym chrześcijaninem; życie zaś to stan rzeczywisty, to wszystko, czym rzeczywiście jestem tu i teraz. I tu potrzeba sporo zachodu i łaski Ducha Świętego, żeby te dwa greckie słowa stawały się w nas jednością.

Kiedyś, w Tyńcu, zdziwiłem się bardzo, gdy ojciec opat przewodniczył Liturgii Godzin w kapie z wyhaftowaną foską na plecach. Dopiero później dowiedziałem się, że Oaza sobie tego znaku nie wymyśliła, ale że już od pierwszych wieków chrześcijaństwa fos-dzoe było znakiem wszystkich wierzących.

Dla mnie osobiście ten znak jest znakiem niezwykłym. Głęboko w pamięci przechowuję trzy wspomnienia z nim związane.

Maćkowice. 9 październik 1999 roku. Kaplica domu rekolekcyjnego, w której przyjąłem skórzaną foskę. "Czy chcesz być świadkiem Jezusa Chrystusa" - usłyszałem z ust Kapłana. A potem - "Bądź światłem i życiem". A potem radość, z którą wracałem do domu.

Przemyśl. 1 września 2001 roku. Bazylika Archikatedralna. Błogosławieństwo animatora Ruchu i przyjęcie krzyża animatorskiego z rąk Księdza Arcybiskupa. Krzyż. Tak upragniony i oczekiwany, że aż z pewnym niedowierzaniem nań patrzyłem.

Krościenko nad Dunajcem. Daty nie pomnę. Kaplica Chrystusa Sługi w czasie Eucharystii. Stałem przy ołtarzu, twarzą zwrócony do ludzi i moją uwagę przykuł witraż z tyłu kaplicy. Prosty, zwyczajny. A na nim - fos-dzoe. I wtedy coś mi powiedziało, że moje życie i powołanie zostało wpisane w ten znak. Minęło sporo czasu, ale zdania nie zmieniłem.

Czym jeszcze jest dla mnie ten znak? Okazją do rachunku sumienia - czy światło staje się we mnie życiem? Zobowiązaniem do działania. Przypomnieniem tego, co najważniejsze. Znakiem, z którym się w pełni utożsamiam i do którego całe życie trzeba mi dorastać.

niedziela, 12 sierpnia 2007

Nowe życie w Chrystusie

Natalia Anna. Takie imiona nosi dziewczynka, którą dzisiaj ochrzciłem. Po raz pierwszy udzieliłem sakramentu chrztu i udzieliłem go właśnie Natalii Annie, córeczce mojego kolegi. W imieniu Kościoła przyjąłem ją do wspólnoty ludu Nowego Przymierza, w której będzie dorastać, przyjmie pierwszą Komunię świętą, potem inne sakramenty, w której będzie kształtowała swoje życie z wiary, w której w końcu umrze przechodząc z życia do życia. To niesamowite wrażenie. Być narzędziem, poprzez które ktoś odrodził się do nowego życia, stał się dzieckiem Bożym. Kiedyś stanę przed Bożym tronem i zdam sprawę ze swojego włodarstwa. Będą przy mnie wtedy wszyscy, których ochrzciłem, wyspowiadałem, udzieliłem Komunii świętej i wszyscy inni, dla których miałem być "alter Christus". Oby świadczyli oni w tym dniu na moją korzyść.
Co wynika z tego wydarzenia? Na pewno mój obowiązek modlitwy za Natalię Annę. Jest, jak powiedziałem, córką mojego kolegi, więc pewnie będzie mi dane widzieć jej rozwój, mieć jakiś niewielki choćby kontakt z tą osóbką. Ale nie to jest najważniejsze. Ważna jest pamięć przed Panem. Natalia Anna zatem od dzisiaj dołączy do tylu osób, które kiedyś spotkałem na mojej drodze jako animator, kleryk, czy teraz, całkiem niedawno - diakon. Do tych, którzy byli w mojej grupie, którzy prosili o modlitwę, którzy w mniejszym lub większym stopniu korzystali z mojej posługi.
A kiedy zacznie mi grozić widmo rutyny będę chciał sobie przypomnieć właśnie ten dzień: Natalię Annę, mój drżący głos i rękę z pewnym lękiem wylewającą wodę chrztu na głowę dziewczynki.

czwartek, 9 sierpnia 2007

Istota przyjaźni

Przyjaźń należy chyba do tych rzeczy, które wszyscy wydają się doskonale znać, ale mało kto potrafi opisać. Sam spotkałem się z całą masą definicji przyjaźni. Każda z nich jest na swój sposób trafna i kulawa zarazem. To by oznaczało, że przyjaźń należy do pojęć, których nie da się ująć w sztywny garnitur słów, bo przerastają możliwości ludzkiego języka. Jest takich słów więcej: Bóg, wiara, nadzieja, miłość, królestwo Boże. Wśród nich właśnie przyjaźń. To czyni ją wielką i niesamowitą.

A jednak, na ile potrafimy, chcemy każdą z tych rzeczywistości po ludzku opisać, choć od początku zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystkiego nie powiemy. Tak też i przyjaźń będzie zawsze niedopowiedziana, niedookreślona. Wiem o tym i ja. A jednak próbuję pisać.

Ktoś powiedział, że przyjaciel to osoba, której może wszystko powiedzieć. Czy rzeczywiście tak jest? Czy to jest najważniejsze w przyjaźni? Jest w tym jakaś głębia. Mówi o tym sam Jezus:
Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (J 15,15).
Czy jednak zwierzanie się jest rzeczywiście istotą przyjaźni? Myślę, że jest raczej skutkiem tego przedziwnego otwarcia się na siebie jakie ma miejsce w przyjaźni. To otwarcie wynika z miłości i zaufania. Chcę powierzyć siebie drugiemu nie tylko dlatego, żeby pomógł mi rozwiązać moje problemy czy choćby tylko, by się wygadać. Ale w pewien sposób umocnić naszą relację, nasze wzajemne obdarowanie.

Kiedy zaczyna się przyjaźń? Kiedy zwyczajna ludzka znajomość przeradza się w przyjaźń? Myślę, że trudno tu stawiać jakieś ścisłe granice. Ważne natomiast jest w przyjaźni poznawanie siebie. Dlatego uważam, że przyjaźnie na odległość są możliwe jedynie wtedy, gdy przyjaciele wcześniej zdążyli się dobrze poznać. Kto chce być przyjacielem musi chcieć poznać prawdę o sobie i prawdę o przyjacielu, a to nie jest łatwe. Często chcemy być postrzegani jako lepsi, mądrzejsi niż jesteśmy naprawdę. Ale to nie wszystko. Często tworzymy sobie fałszywe wyobrażenie o naszym przyjacielu. Tymczasem proces poznawanie siebie owocuje odkrywaniem nie tylko swoich zalet, ale także i wad. Przyjaciel to osoba, przy której mogę, a powiem więcej, muszę być sobą, jeśli zależy mi na przyszłości mojej przyjaźni. To właśnie przyjaźń powinna być miejscem demaskacji, obnażenia swoich wad i niedociągnięć, bo tylko przyjaciel potrafi powiedzieć o sprawie dla nas bolesnej tak, żeby nas nie zabolała i tylko miłość, której formą jest przyjaźń może być motywacją wystarczającą do podjęcia pracy nad sobą, pracy dążącej do przemiany.

Ktoś powiedział, że kochać się to nie znaczy patrzeć się wciąż na siebie, ale to patrzeć w tym samym kierunku. To samo tyczy się przyjaźni. Przyjaciele nie tylko się sobie zwierzają. Nie tylko chcą spędzać razem swój czas. Oni mają wspólny cel. Oni do czegoś wspólnie dążą, pragną w tym dążeniu także przekształcać, rozwijać samych siebie oraz swoją przyjaźń. Jeśli tym wspólnym celem przyjaciół jest Bóg, to przyjaźń nabiera znaczenia transcendentnego, nadprzyrodzonego, jej rozwój nie ma granic na tym świecie.

Ktoś inny powiedział, że przyjaciel to osoba, która wszystko o mnie wie, a jednak nadal chce być moim przyjacielem. Coś w tym jest. Czasami jest tak, że po latach nasz przyjaciel wydaje się nam być kimś zupełnie innym niż człowiek, z którym zaprzyjaźniliśmy się kilka lat temu. A jednak jest naszym przyjacielem.

Mniej więcej rok temu, kiedy byłem wśród osób, z którymi zjedliśmy w naszej parafialnej Oazie kilka beczek soli, pamiętam, że wkurzyłem te osoby jakąś swoją przywarą, która akurat dała o sobie znać. Jedna z tych osób zareagowała bardzo poprawnie, choć może trochę nerwowo, delikatnie sprowadzając mnie na właściwe tory jakąś ironią czy przytykiem. I wtedy ktoś z wielką wyrozumiałością w głosie powiedział: "Daj spokój, to jest nasz Krzysiu". Niby nic, a tak wiele.

niedziela, 5 sierpnia 2007

Jak ziarnka piasku

W jednym ze swoich opowiadań Bruno Ferrero przytacza taką oto historię:

Trzynastoletni Tomek spacerował plażą razem ze swą matką.
W pewnej chwili zapytał:
- Mamo, jak można zatrzymać przyjaciela, kiedy w końcu uda się go zdobyć?
Matka zastanowiła się przez chwilę, potem schyliła się i wzięła dwie garście piasku.
Uniosła obie ręce do góry; zacisnęła mocno jedną dłoń: piasek uciekał jej między palcami i im bardziej ściskała pięść, tym szybciej wysypywał się piasek.
Druga dłoń była otwarta: został na niej cały piasek.
Tomek patrzył zdziwiony, potem zawołał:
- Rozumiem!

Na kanwie tej opowiastki chciałbym się zastanowić nad jednym z czynników totalnie niszczących przyjaźń. Jest nim zazdrość i związane z nią pożądanie. Bardzo dobrą definicję pożądania podał w jednej ze swoich książek ks. prof. Józef Tischner, którego zresztą będę coraz częściej cytował na tym blogu. Napisał on, że pożądanie to pragnienie stania się jedynym źródłem zaspokojenia potrzeb drugiej osoby. A więc nie chodzi tu wyłącznie o pożądanie w sensie seksualnym, bo tak je najczęściej rozumiemy, ale o chęć przywłaszczenia sobie drugiego człowieka, bardzo często ukrywaną pod płaszczykiem dobroczynności. Przykład: chcę pomóc mojemu przyjacielowi, gdy ma on jakiś problem, ale nie mogę znieść, gdy mój przyjaciel rozwiązuje swój problem bez mojej wiedzy, a już broń Boże, żeby szedł z nim do kogoś innego. Chcę mu poświęcać swój czas, ale nerki mi drżą, kiedy on spędza swój czas z kimś innym. I wydaje mi się, że to on jest ten zły, bo przecież ja chcę dobrze...

Zazdrość. Violetta Villas śpiewała kiedyś: "nie ma miłości bez zazdrości". Melodia wpadająca w ucho, ale tekst zupełnie nieprawdziwy. Jeżeli przyjmiemy, że przyjaźń to jedna z subtelniejszych form miłości, to musimy dodać załącznik, że prawdziwa przyjaźń jest absolutnym zaprzeczeniem i przeciwieństwem zazdrości. Zauważyłem w swoim życiu jeszcze jedną prawidłowość - kiedy chciałem mieć przyjaciół, kiedy ich szukałem to najczęściej byłem sam. Wtedy szedłem do kaplicy i starałem się wypełnić pustkę, jaka we mnie była, Bogiem. A potem, nie wiadomo skąd, gromadzili się wokół mnie wspaniali ludzie.

Przyjaciel ufa swojemu przyjacielowi. Ufność wcale nie oznacza zwierzania się ze wszystkich swoich, mniejszych lub większych, tajemnic. Polega raczej na przekonaniu, że przyjaciel nie zdradzi. Ksiądz Profesor Tischner pisał, że u podstaw relacji międzyosobowej leży założenie, że ten drugi mnie nie zabije. Zdrada jest właśnie takim zabójstwem, jest zabójstwem duszy, oczywiście w przenośnym sensie. I to właśnie zdrada jest czynnikiem, który niszczy przyjaźń z wyjątkową prezycją i okrucieństwem. Czy możliwe jest kontynuowanie przyjaźni, gdy przyjaciel zdradził? Jest możliwe, ale bardzo trudne. Ludzie w przyjaźni doznają prócz mnóstwa pozytywnych wrażeń także wiele zranień. Zdrada jest zranieniem, które najtrudniej wyleczyć. Przykładem takiej przyjaźni jest relacja Jezusa z Judaszem. Kiedy zdrajca przyszedł z kohortą do Getsemani Jezus mu powiedział: "Przyjacielu, po coś przyszedł?" (Mt 26,50), chociaż doskonale wiedział, po co Judasz przyszedł i że właśnie dokonuje się najsławniejsza zdrada w dziejach świata. Dla Jezusa jednak Judasz był przede wszystkim przyjacielem, który się pogubił. Ale wróćmy do ufności. Ta ufność polega między innymi na tym, żeby dać przyjacielowi totalną wolność, żeby zaryzykować, że przyjaciel odejdzie. Otworzyć dłoń pełną piasku. Bez takiej ufności nie można budować prawdziwej przyjaźni.

piątek, 27 lipca 2007

Dawid i Jonatan

Pismo Święte mówi o przyjaźni bardzo wiele. Ale znalazłem w nim jedną, szczególnie piękną historię przyjaźni. Chodzi o przyjaźń Dawida z synem Saula, Jonatanem, opisaną w 1 Księdze Samuela, rozdziały 18-20.

"Dusza Jonatana przylgnęła całkowicie do duszy Dawida. Pokochał go Jonatan tak jak samego siebie." (1 Sm 18,1)

To jeden z najbardziej niesamowitych opisów przyjaźni. Jonatan obdarzył Dawida przyjaźnią po prostu. Nie znał go zbyt dobrze. I chyba w każdej przyjaźni jest taki element. Kiedy widzimy kogoś pierwszy raz w życiu, jesteśmy w stanie określić, czy ta osoba mogłaby zostać moim przyjacielem czy też nie. Ale nie to jest w przyjaźni najważniejsze. Najważniejsza jest wspólnota dusz. Coś więcej niż zwyczajne lubienie kogoś, ale też coś innego niż pragnienie cielesne. Miłość. Jakaś bardzo subtelna forma miłości.

"Jonatan mówił życzliwie o Dawidzie ze swym ojcem Saulem" (1 Sm 19,4)

Drugi rys prawdziwej przyjaźni - ofiara. Nie zazna przyjaźni człowiek, który nie ceni jej nad własną korzyść, własną pozycję. Ofiara to rezygnacja. To właśnie Jonatanowi powinno najbardziej zależeć na śmierci Dawida. Przecież to Jonatan powinien być następcą tronu, a jeśli Dawid nie zginie, ród Saula będzie mógł się raz na zawsze pożegnać z koroną. Jonatan o tym wie. Nie tylko nie przeszkadza Dawidowi w objęciu rządów nad Izraelem, ale nawet nakłania swego ojca, aby powstrzymał swój gniew i darował życie Dawidowi. Ciekawe, że Jonatan nie wygląda tu na człowieka, który właśnie podejmuje akt wielkiego wyrzeczenia. Trudno powiedzieć, czy w ogóle o tym pomyślał. Dla niego znacznie ważniejszy jest przyjaciel i jego dobro. Dlatego zaraz po rozmowie z ojcem biegnie do Dawida ogłosić mu dobrą wiadomość.

"Przyrzeczenie zaś, które złożyliśmy ja i ty, jest takie: Oto Pan między mną a tobą na wieki" (1 Sm 20,23)

Muszę przyznać, że ten tekst był kluczowy w moich poszukiwaniach istoty przyjaźni. Jest w nim zawarta recepta na trwałą i piękną przyjaźń. "Pan między mną a tobą". Przyjaźń chrześcijan nigdy nie jest relacją dwustronną. Zawsze ma szczególne odniesienie do Boga. I tylko wtedy ma sens. Być przyjacielem to znaczy pragnąć dla tego drugiego dobra. W tym wypadku chodzi o Dobro osobowe - o samego Boga. Dlatego przyjaciel to także ten, kto upomni, gdy zejdę z mojej drogi za Chrystusem, kto pomoże Go odnaleźć w życiu pełnym zasadzek i niebezpieczeństw. "Pan między mną a tobą" to w końcu zasada, która każe nieustannie pytać samego siebie: czy tego, czego pragnę dla mojej przyjaźni jest rzeczywiście tym, czego pragnie dla niej Bóg?

Cykl o przyjaźni

Od jakiegoś czasu zauważam, że bardzo mało mówi się w Kościele o przyjaźni. A chyba warto poświęcić tej sprawie trochę miejsca.

Jakieś pół roku temu zostałem nazwany „przyjacielem”. Poczułem lekki dreszczyk, bo „przyjaciel” to słowo niezwykłe, niosące w sobie wielką wartość. Postanowiłem przyjrzeć się nieco tematowi przyjaźni. Czym ona jest? Dlaczego jest taka ważna? Jak ją właściwie i twórczo przeżywać? Pytałem kolegów, szukałem odpowiedzi we własnych przemyśleniach, w końcu sięgnąłem po Pismo Święte. Rzecz jasna, byłoby tego zdecydowanie za dużo na jednego posta, dlatego zaczynam krótki cykl postów na temat przyjaźni. Nie wiem, ile ich będzie, ale wiem mniej więcej, co chciałbym w nich zawrzeć. Liczę też na Waszą pomoc, Wasze przemyślenia zwłaszcza w komentarzach.

środa, 25 lipca 2007

Święty Krzysztof

25 lipca. Tradycyjne wspomnienie św. Krzysztofa, Patrona kierowców i mojego Patrona. Jestem mu winien kilka słów za tyle lat opieki.
Wiemy o nim niewiele. Zginął jako męczennik w III wieku. Tyle historia. Znacznie więcej tradycja, według której miał być olbrzymem, który przenosił przez Jordan pielgrzymów podążających do Ziemi Świętej. Pewnego dnia przeniósł tak samego Jezusa. Choć to tylko legenda, to jednak bardzo ciekawa. I chyba, jak każda legenda, nie do końca zmyślona, bo oparta na imieniu Świętego - Krzysztof - Christoforos, to znaczy "niosący Chrystusa".
Pierwszym charakterystycznym rysem Świętego jest to jego imię. Dla mnie osobiście, i chyba dla każdego, kto je nosi, bardzo zobowiązujące. Piękne i zobowiązujące. Bo to co piękne, zazwyczaj wymaga ofiary, wierności, stałości. Szczególnie wyraźnie wymowę tego imienia można odczytać wtedy, gdy kroczy się drogą powołania, gdy to, co raz powiedziane w sakramencie chrztu, potem potwierdzone bierzmowaniem, zostaje uwydatnione przez święcenia i posłanie do tego, aby nieść Chrystusa wszystkim ludziom. Christoforos. Cała jego misja, jego powołanie wyrażone w jednym słowie. W imieniu.
I drugi rys tej postaci, który wydaje się ją określać - pokora. Może na pierwszy rzut oka niedostrzegalna. Ale przypatrzmy się bliżej świętemu Krzysztofowi. Jego misja - tak bardzo służebna. I przed śmiercią - gdy przenosił na swoich plecach pielgrzymów przez wody Jordanu, i po niej, gdy od tylu wieków wspiera wszystkich podróżujących, wędrowców, dziś także kierowców. Pokora Krzysztofa ukazana także w liturgicznym wymiarze, kiedy całą chwałę i cześć przekazuje on św. Jakubowi Większemu, Apostołowi, dzieląc z nim dzień wspomnienia.

Co ma powiedzieć na koniec, ktoś taki jak ja, kto zupełnie nie dociąga do obu tych rysów Świętego Patrona? Myślę, że to imię jest dla mnie zadaniem, do którego ciągle nie dorastam, ale które jest zadane właśnie mi. Czy mi się uda? "Odkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą". Poza tym, jest modlitwa wielu ludzi dobrej woli. Nie ukrywam, że na nią też liczę, "aby łaska Boża nie okazała się daremna".

Święty Krzysztofie - módl się za nami!

niedziela, 22 lipca 2007

Requiem aeternam...


"Życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie." (1 Prefacja o zmarłych)

Dwudziestu sześciu naszych Rodaków zginęło dziś w wypadku autokaru na niebezpiecznej trasie niedaleko Grenoble, we Francji.
Byli to pielgrzymi. Właśnie wracali od celu swej pielgrzymki z La Salette, do domów, aby zanieść radość, która gościła w ich sercach. Na moment przed wypadkiem śpiewali pieśni maryjne.

Wielki smutek. Wielki żal. Wielka tragedia.
Żałoba narodowa. Łzy tych, co zostali.

Kiedyś słyszałem taką opinię: Bóg zabiera człowieka do siebie w najlepszym dla niego momencie życia. Kiedy usłyszałem o tym strasznym wypadku, przypomniałem sobie to zdanie. Może właśnie dla tych zmarłych to był autobus do nieba?
W sercach tych, którzy pozostali słychać krzyk: "Dlaczego?"
Pamiętam ten sylwestrowy wieczór. 31 grudnia 1999 roku. Mieliśmy się dobrze bawić, jak co roku, przy kościele, we wspólnocie. Ale zabrakło trzech osób. Ks. Mariusza, Gosi i Magdy. W ten sylwestrowy poranek zginęli w wypadku. Bal się nie odbył. Ale przyszliśmy, żeby być razem. Wszyscy mieli łzy w oczach. Każdy na swój sposób przeżywał dramat. Poszedłem wtedy do spowiedzi, do mojego spowiednika, ks. Piotra. Zapytałem go: "Dlaczego?". On mi odpowiedział: "Nie pytaj, dlaczego ich nie ma. Pytaj, dlaczego ty pozostałeś."
Te słowa wróciły z wielką mocą półtora roku później, 29 czerwca 2001 roku, kiedy to, również w wypadku, zginął ks. Piotr.
Dlaczego zostaliśmy? Czego jeszcze Pan Bóg od nas oczekuje? Jaki plan ma dla nas? Jak długo trzeba nam się jeszcze nawracać, aby móc w końcu usłyszeć radosne: "Wejdź do radości swego Pana", choćby inni wtedy płakali.

Reqiuem aeternam dona eis, Domine et lux perpetua luceat eis.
Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci.

sobota, 21 lipca 2007

Sługa Jahwe

Oto mój Sługa; którego wybrałem, Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą. (Mt 12,18-21)

Ewangelista Mateusz odnosi te słowa z Księgi Izajasza do Jezusa. On jest prawdziwym Sługą Jahwe. To, ciekawe, że wśród najwspanialszych tytułów Syna Bożego jest i ten: "Sługa". Mateusz używa tu słowa "pais", które ma trzy znaczenia: dziecko, sługa, niewolnik. Na tym między innymi polega wielkość relacji Jezusa z Ojcem. Jest dzieckiem Boga, Jego Synem umiłowanym, a zarazem jest Jego Sługą, Jego Niewolnikiem. W naszym rozumieniu te znaczenia kłócą się ze sobą. Trzeba wielkiej wiary, żeby móc zrozumieć ich zgodność.
Dawniej teologia głosiła, że Jezus zbawił nas przez swoją mękę, śmierć i zmartwychwstanie. I to jest prawda. Obecnie mówi się, że wszystkie wydarzenia z życia Jezusa, Jego poczęcie w łonie Maryi, narodzenie, słowa, czyny, także wydarzenia paschalne mają dla nas znaczenie zbawcze. W końcu niektórzy teologowie akcentują szczególnie, że Jezus zbawił nas przez swoje posłuszeństwo. Sługa Jahwe. Posłuszny aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej. Co to znaczy dla nas? Oznacza przede wszystkim wezwanie do naśladowania. Nikt nam dzisiaj nie każe umierać na krzyżu, ale wszyscy jesteśmy wezwani do posłuszeństwa Bożym nakazom, Bożej woli, która często wydaje się być zupełnie niezrozumiała. Czasami trzeba nam, tak jak Jezus, po ludzku przegrać wszystko, aby stać się umiłowanym Sługą Ojca.
Takie słowa nas mimo wszystko przerażają. Są niezwykle trudne. Z pocieszeniem przychodzą kolejne słowa Proroka: Sługa Pana nie złamie trzciny nadłamanej. Jezus nie przychodzi, aby niszczyć, skazywać, wytracać. On chce umocnić naszą słabość, podsycić nasz płomyk nadwątlony przez przeciwności tego świata. On jest dawcą nadziei dla narodów. Nadziei, która zawieść nie może. Bo odkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest przesadą!

czwartek, 19 lipca 2007

JESTEM

Mojżesz zaś rzekł Bogu: "Oto pójdę do Izraelitów i powiem im: Bóg ojców naszych posłał mię do was. Lecz gdy oni mnie zapytają, jakie jest Jego imię, to cóż im mam powiedzieć?" Odpowiedział Bóg Mojżeszowi: "JESTEM, KTÓRY JESTEM". I dodał: "Tak powiesz synom Izraela: JESTEM posłał mnie do was". Mówił dalej Bóg do Mojżesza: "Tak powiesz Izraelitom: "JESTEM, Bóg ojców waszych, Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba posłał mnie do was. To jest imię moje na wieki i to jest moje zawołanie na najdalsze pokolenia. (Wj 3,13-15)

Co mówi ten niezwykły tekst człowiekowi XXI wieku?

Bóg objawił człowiekowi swoje imię. To nie człowiek nazwał Boga, jak Adam nazwał wszystkie zwierzęta w ogrodzie Eden. Ale Bóg sam dał się poznać. Dać drugiemu poznać swoje imię to w Biblii coś znacznie więcej niż tylko się przedstawić. To dać mu siebie. Pozwolić drugiemu na wejście w relację szczególnej bliskości. Kiedy Bóg objawia swoje imię człowiekowi to tak, jakby chciał mu powiedzieć: "Jesteś dla Mnie ważny, interesuję się Tobą. Nie przejmuj się przepaścią, jaka nas dzieli. Ja jestem większy niż ona. Chcę z Tobą rozmawiać, chcę stać się częścią, najważniejszą częścią Twojego życia".

JESTEM, KTÓRY JESTEM. Imię niezwykłe. Imię bardzo bogate w treść. Nasz Bóg to Bóg prawdziwy, Ten, który rzeczywiście jest. W przeciwieństwie do wszystkich bożków tworzonych przez człowieka przez wszystkie wieki, także i dzisiaj. Tego Boga nie da się zmienić. To On chce przemieniać nas. Nie da się Go dopasować do naszych wymagań, tego, co nam się wydaje słuszne. Jahwe jest Bogiem niewygodnym dla dzisiejszego człowieka, który wolałby stworzyć sobie boga na swój własny obraz i podobieństwo. Ale kiedy ten człowiek po wielu przegranych walkach, opluty i zniszczony przez bożków, którym zawierzył naraz szuka fundamentu, oparcia, schronienia, to zawsze czeka na niego Ten, Który Jest.

JESTEM to ktoś więcej niż Odwieczne Istnienie. To Stwórca, Ten, Który działa przez wieki. Działa i dzisiaj. Zbawiciel. Dawca łaski. Sprawca wszelkiego uświęcenia.

W dzisiejszej Ewangelii Jezus używa słowa JESTEM. Dookreśla to słowo: "
JESTEM cichy i pokorny sercem" (Mt 11,29). Cichość i pokora serca Tego, Który Jest od wieków i na wieki. Coś tak nieprawdopodobnego, że nas poraża, zamyka nam usta. Sprawia, że jedyne, czego pragniemy to przybić do przystani Jego pokornego Serca i zatopić się w otchłań Jego miłości.

poniedziałek, 16 lipca 2007

Eliasz i prawda

Wtedy Eliasz przemówił do ludu: "Tylko ja sam ocalałem jako prorok Pański, proroków zaś Baala jest czterystu pięćdziesięciu. Wobec tego niech nam dadzą dwa młode cielce. Oni niech wybiorą sobie jednego cielca i porąbią go oraz niech go umieszczą na drwach, ale ognia niech nie podkładają! Ja zaś oprawię drugiego cielca oraz umieszczę na drwach i też ognia nie podłożę. Potem wy będziecie wzywać imienia waszego boga, a następnie ja będę wzywać imienia Pana, aby okazało się, że ten Bóg, który odpowie ogniem, jest naprawdę Bogiem" (1 Krl 18,22-24)

Kardynał Wyszyński powiedział kiedyś, że aby głosić kłamstwo potrzeba całej sieci ludzi, całego systemu. A żeby głosić prawdę wystarczy jeden człowiek. Na kanwie tych słów można na nowo odczytać posłannictwo proroka Eliasza, największego spośród proroków Starego Przymierza. Całkowicie posłuszny Bożemu wezwaniu, zupełnie zdany na Tego, który go powołał i heroicznie ufający Bogu Izraela. Sam jeden z Bożą pomocą pokonał czterystu pięćdziesięciu proroków Baala, którzy zginęli właśnie na Górze Karmel. Ściągnął na siebie gniew władców, nienawiść ludu, ale nie przejmował się tym, bo Bóg był z nim. Przychodził do niego w lekkim powiewie, obdarzał mocą wichru. A wszystko to dokonywało się w przedziwnej relacji proroka z Bogiem.
Eliasz wzywa nas dzisiaj, we wspomnienie Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel (chyba nie przez przypadek Matka Boża wybrała sobie właśnie tę górę), abyśmy spytali samych siebie, czy jesteśmy heroldami prawdy w naszym życiu, w naszym środowisku? Łatwo jest głosić prawdę wygodną, miłą, przyjemną, trudniej tę, która być może rani, która jest trudna, niechciana, której głoszenie może wywołać niechęć innych, ich gniew czy nawet prześladowanie.
Eliasz nie mógł milczeć. Głosił. Bo Bóg był z nim. Niech naszą stanie się prośba Elizeusza, ucznia i następcy Proroka jak ogień, którą wypowiedział przed odejściem swego mistrza: Niechby - proszę - dwie części twego ducha przeszły na mnie! (2 Krl 2,9)

Refleksje popielgrzymkowe

Wczoraj wróciłem z XXVII Przemyskiej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę. 11 dni marszu. 11 dni modlitwy. 11 dni trudu. Wszystko w łączności z Bogiem, Jego Matką i Kościołem świętym. Choć sporą część Pielgrzymki spędziłem na poszukiwaniu noclegów dla grupy oraz w samochodzie (z uwagi na zapalenie ścięgna), to jednak udzieliła mi się niepowtarzalna atmosfera pielgrzymiego szlaku. Ludzie w różnym wieku, od 11 do 81 lat, z różnymi doświadczeniami, problemami, radościami. A jednak tak wiele nas połączyło.
Pielgrzymka to czas dawania świadectwa. Już sam udział w trudzie pielgrzymi jest potężnym świadectwem. Bo po co dzisiaj się tak wysilać, skoro można by dojechać na Jasną Górę w kilka godzin i w dodatku wyszłoby to taniej niż 11 dni forsownego marszu. A jednak... To pielgrzymowanie ma sens. Pielgrzymka to czas dzielenia się wiarą. Czas przypatrywania się swojej wierze, której tak często nie dostaje oraz wierze innych ludzi, starszych i młodszych. Jestem wdzięczny wszystkim pielgrzymom z Grupy św. Brata Alberta za to ich świadectwo, za to, że mogliśmy się wzajemnie ubogacić. Tyle ludzkiej życzliwości, tyle entuzjazmu i radości życia, które mają ogromną moc, zdolną przemieniać oblicze tej ziemi.
Myślę, że warto choć raz w życiu przejść szlakiem pielgrzymki choćby dlatego, aby przekonać się, czy jest się w stanie ofiarować Bogu swoje cierpienie, a przez to przekonać się, że jeszcze wiele jest do zrobienia.
W końcu "wiemy, że jak długo pozostajemy w ciele, jesteśmy pielgrzymami, z daleka od Pana" (2 Kor 5,6)

środa, 4 lipca 2007

W drogę z nami...


Już jutro. Piesza Pielgrzymka na Jasną Górę. Wyruszam z pewną obawą, czy podołam trudom, ale i z wielką nadzieją, bo nie idę sam. Biorę ze sobą wszystkie intencje, których tak wiele. Biorę ludzi, których noszę w sercu, sprawy, które czekają na rozwiązanie. Nade wszystko chciałbym jednak, by była to pielgrzymka dziękczynna, za te wszystkie wielkie rzeczy, które uczynił mi Pan. Może dlatego nie pozwoliłem sobie skręcić nogi (pozdrawiam tych, którzy wiedzą, o co chodzi). Chociaż musiałem zrezygnować z ukochanej Oazy, wiem, że tego chce Pan.
Proszę Was, kochani, o modlitewne wsparcie. Wasze sprawy i Was samych polecam Jasnogórskiej Pani. Wracam 15 lipca.

poniedziałek, 2 lipca 2007

Trochę jak Filip

W czasie podróży przybyli nad jakąś wodę: «Oto woda - powiedział dworzanin - cóż przeszkadza, abym został ochrzczony?» I kazał zatrzymać wóz, i obaj, Filip i dworzanin, zeszli do wody. I ochrzcił go. A kiedy wyszli z wody, Duch Pański porwał Filipa i dworzanin już nigdy go nie widział. (Dz 8, 36-39)

Wróciłem z Oazy. W takich chwilach jak ta człowiek poznaje, jak wielkim darem jest wspólnota. Kiedy trzeba się z nią rozstać. Coś musi się skończyć, żeby zacząć mogło się coś. Tak to już jest. Ale chociaż to wiemy, to jednak łzy płyną bez pytania. Tak po prostu. Bo przecież coś się przeżyło. Przez ten krótki czas było się razem na drodze do Boga. Było się Jego narzędziem. Było się z konkretnymi ludźmi, którzy już na zawsze pozostaną obecni w modlitwie, a jednak fizycznie
oddaleni. Nadal jesteśmy wspólnotą w Panu. I tak już zostanie. Niech Wam Pan błogosławi, drodzy uczestnicy Oazy Nowego Życia I stopnia z Hłudna. Bądźcie wierni.