wtorek, 26 lutego 2008

Dziękuję księdzu za to kazanie…

Pierwszych kroków ciąg dalszy… Dziś – pierwsze homilie. Choć kilka już ich od diakonatu wygłosiłem, to jednak wciąż są one pierwsze. Długo zastanawiałem się, czy w ogóle o tym pisać, bo będzie to trochę takie nieskromne. No, cóż. Lubię pisać. Lubię też mówić. W ogóle lubię słowo. I ono chyba mnie też trochę lubi. Bo i pisanie i mówienie całkiem nieźle mi wychodzi. Odczytuję to jako dar. Dar, którym się cieszę, ale przede wszystkim dar, który mam po to, aby nim służyć. Taki jest sens tego bloga, taki jest też sens mówienia kazań.
W niedzielę wygłosiłem, jak co tydzień, kazanie pasyjne. To było niezwykłe doświadczenie. Zauważyłem, że potrafię przeżywać treść swojego własnego kazania. Nie muszę nacechowywać treści emocjonalnie, bo emocje nieustannie mi towarzyszą, kiedy stoją na ambonie. I widziałem wczoraj, jak te przeżycia udzielają się moim słuchaczom. To było niesamowite. Patrzyłem, jak słowo, które mną się posługuje, przenika serca ludzi zgromadzonych w kościele. W wielu oczach dostrzegłem łzy, bo kazanie pasyjne ma to do siebie, że bywa wzruszające. I tutaj ukazuje się tajemnica słowa. I rozróżnienie pomiędzy słowem pisanym przez małe „s” i Słowem osobowym, Jezusem Chrystusem. My posługujemy się słowem, aby trafić do słuchaczy. I to się nieraz udaje. Ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze, by Słowo posługiwało się nami. A tego nie da się tak po prostu sprawdzić. To rzeczywistość tak subtelna, tak tajemnicza, tak niezależna od naszych własnych intencji i zamierzeń, że daleko przekracza granice naszego odczuwania i postrzegania.
Zszedłem z ambony z pewną wewnętrzną satysfakcją. Może to moja pycha głaskała mnie od środka. Nie wiem. Fakt, kazanie było dobre.
Po nabożeństwie do zakrystii przyszła pewna pani. „Ja tylko na chwilę” – powiedziała – „chciałam księdzu bardzo podziękować za to kazanie”. Czułem się delikatnie zakłopotany, ale nie powiem, że było mi z tym źle. A teraz się zastanawiam, za co ta pani chciała mi właściwie podziękować. Za formę czy za treść, a może za jedno i drugie. Czy rzeczywiście to, co mówiłem stało się dla kogoś motywem jakiejś wewnętrznej decyzji, przemiany czy chociaż refleksji nad sobą, swoim życiem? Czy też słuchacze po chwilach wzruszenia, może fascynacji gładkością języka czy stylu, wyszli z kościoła niewiele pamiętając, tacy sami, jacy byli przedtem?
Jak powiedziałem, działanie Słowa jest tajemnicą. I to od Niego zależą owoce wszelkiego przepowiadania, duszpasterstwa w ogóle. Siewca ma siać. To jest jego jedyne zadanie. Nie jego jest rzeczą szukanie owoców. I to też jest niesamowite – zrobiłem swoje, a co z tego wyniknie – wie tylko Bóg.
A co do formy to chyba najważniejsze jest to, by nie przysłaniała sobą treści, ale służąc jej ułatwiała jej przyjęcie i przeżycie. By słowo służyło Słowu.

środa, 20 lutego 2008

Blask chwały w cieniu krzyża

Zapewne niejeden raz każdy z tu obecnych wspinał się na górskie szczyty, mniejsze lub większe. Każdy z nas czynił to w różnym celu. Jedni wspinają się, by poprawić kondycję fizyczną, wypróbować swoje siły, odnieść małe zwycięstwo nad słabością swojego ciała. Inni zdobywają szczyty, by móc się pochwalić swoimi alpinistycznymi umiejętnościami. Jeszcze inni po prostu kochają góry, bo są one dla nich jak księga napisana Bożą ręką, z której mogą przeczytać wspaniałą opowieść o Bożej potędze, wszechmocy a zarazem o Bożym umiłowaniu piękna.
Czytając Pismo Święte z łatwością zauważamy, że najważniejsze wydarzenia historii zbawienia rozgrywały się na górze. Na górze osiadła Arka Noego po wielkim potopie. Na górze Bóg objawił się Mojżeszowi, na górze przekazał Izraelowi tablice Dekalogu.
Dla Jezusa przebywanie na górze oznaczało przede wszystkim przebywanie w bliskości Ojca. Jezus wychodził na górę, aby się modlić. Czynił to zazwyczaj w nocy, kiedy tłumy złaknione Jego słów i cudów udawały się na spoczynek. Tak było i tym razem, kiedy Jezus zabrał ze sobą Piotra, Jakuba i Jana na górę, która miała się stać Górą Przemienienia.
Aby zrozumieć wydarzenia z Góry Przemienienia, trzeba patrzeć na nie przez pryzmat wydarzeń z innej góry, wzgórza straceń – Golgoty. Spróbujmy przypatrzeć się tamtym wydarzeniom z podwójnej perspektywy: Jezusa i Jego uczniów.
W tym czasie Jezus podążał wprost do Jerozolimy. Wiedział, co Go tam czeka. Doskonale zdawał sobie sprawę z nienawiści, jaką żywili do Niego starsi ludu, uczeni w Piśmie i faryzeusze. Przed oczami miał swoich sędziów i katów, cierpienie opuszczenia, biczowania, krzyżowej drogi, w końcu straszne konanie na drzewie hańby. Dlatego pewnej nocy wziął ze sobą najbliższych sobie uczniów i poszedł na górę, aby się modlić, aby jeszcze raz spytać Ojca, czy tego właśnie od Niego oczekuje, czy rzeczywiście pełni Jego wolę, czy tylko tak Mu się wydaje. Spróbujmy wczuć się w klimat tamtej niezwykłej rozmowy Ojca z Synem, rozmowy, która może była podobna do tej z Ogrodu Oliwnego. Oczyma wiary zobaczmy Jezusa pełnego lęku, niepewności ale też pragnącego wypełnić do końca wolę Ojca. Ta modlitwa Jezusa była niezwykła, ponieważ towarzyszyło jej niezwykłe wydarzenie. Oto Mojżesz i Eliasz, dwie największe postacie Starego Testamentu, Prawodawca i Największy Wódz Izraela oraz Prorok jak ogień, którego przyjście miało poprzedzić przyjście Mesjasza stają po obu stronach Jezusa i rozmawiają z Nim. Ewangelista Łukasz zdradza nam treść tej rozmowy – była nią Męka Jezusa. Syn Boży doznał przez to pokrzepienia i umocnienia, odtąd prostą drogą kroczył ku wydarzeniom Wielkiego Piątku. Całości dopełnił głos Ojca, słyszany także przez uczniów: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!”
Na Górze Przemienienia byli także uczniowie. Od pewnego czasu coraz częściej nie rozumieli swojego Mistrza. Ludzie wsłuchiwali się w każde Jego słowo, szukali Jego obecności, uzdrawiającego dotyku. Tłumy parły na Niego, każdy chciał się Go dotknąć. Czynił wielkie cuda, o jakich nigdy nikt nie słyszał. Chcieli nawet obwołać Go królem. A On raz po raz mówił o tym, że będzie cierpiał, że będzie wydany w ręce żydów, a oni skażą Go na śmierć krzyżową. Za którymś razem Piotr nie wytrzymał i upomniał Go. Jak może nawet tak myśleć? A Jezus nazwał go szatanem i kazał odejść precz. Czasami zastanawiali się, co się stanie, jeśli Jezus ma rację, jeśli naprawdę zostanie ukrzyżowany? Co wtedy będzie z nimi? Czy On rzeczywiście jest Mesjaszem, oczekiwanym Zbawicielem?
Niezwykłe widzenie wprawiło uczniów w lęk i zakłopotanie. Piotr, który zawsze był człowiekiem czynu, wypadł z propozycją rozbicia namiotów, tak kolokwialną i nieadekwatną do wydarzenia, którego był świadkiem. Przerażenie wzmogło się jeszcze bardziej, gdy z nieba odezwał się głos Ojca. Padli na twarz. I pewnie długo trwaliby w tej pozycji gdyby nie Jezus, który podszedł do nich, uspokoił i powiedział: „Wstańcie, nie lękajcie się!” Przemienienie było dla uczniów wyraźnym znakiem, że Jezus jest tym, za kogo się podaje, że Jego misja pochodzi od Ojca, że naprawdę jest Synem Bożym. Przemienienie miało przygotować ich na godzinę ciemności, godzinę krzyża.
I my chcemy stanąć dzisiaj obok uczniów na Górze Przemienienia. Chcemy zobaczyć Jego twarz jaśniejącą jak słońce, aby jeszcze raz naocznie przekonać się, że On jest, że jest prawdziwy, że nie jest tylko wytworem naszej, ludzkiej wyobraźni, że nie jest tylko jednym z wielu wielkich ludzi, którzy żyli przed wiekami. Chcemy wejść na Górę Przemienienia i zobaczyć Jego chwałę, prosić Go, aby uchylił przed nami rąbek swego Bóstwa.
Bo przecież codzienność jest taka trudna, taka wyzuta z chwały i niezwykłości. Trudno nam dostrzec w niej Boże światło, Bożą chwałę. Przysłaniają ją codzienne troski, niepewność jutra. Ostatnią przestrzeń ciszy, w której moglibyśmy spotkać się z Bogiem zagłuszamy głośną muzyką albo ciągle włączonym telewizorem. Tak trudno nam wyjść na górę, znaleźć w ciągu dnia chociaż kilka minut, w których bylibyśmy sam na sam z naszym Panem. A przecież tak bardzo potrzebujemy Jego obecności, blasku Jego chwały! Każdy z nas dźwiga ciężki krzyż własnych problemów i niedoskonałości. Każdy zmaga się z pytaniem: czy takie ma być moje życie, czy rzeczywiście tego pragnie dla mnie Bóg? I bardzo trudno przebrnąć przez te ciemności, jeśli w swoim życiu nie widziało się jasności Bożego oblicza. O jaką rzeczywistość tutaj chodzi?
Dla każdego jest ona czymś innym. Ogólnie rzecz biorąc jest to jakiś moment naszego życia, w którym byliśmy tak blisko Boga, jak nigdy wcześniej i nigdy później. Może był to moment Pierwszej Komunii Świętej, może dzień, w którym przyjęliśmy sakrament bierzmowania. Może w końcu jakiś zwykły, dla innych zupełnie nieszczególny dzień, w którym w sposób niezwykły doświadczyliśmy Bożej obecności, Bożego działania.
Dla mnie takim dniem był dzień święceń diakonatu. 20 maja ubiegłego roku. Czułem w tym dniu pewien lęk, niepewność, czy aby na pewno podołam trudom kapłańskiego życia, które wybieram wraz z przyjęciem święceń. Moja przyszłość stanęła przede mną jako jeden wielki znak zapytania. Wtedy zrozumiałem, że jedyne, co mogę zrobić, to oddać wszystko Jezusowi. I poczułem w sercu głęboką pewność, że to On mnie wybrał i że będzie mi błogosławił. Że droga, którą idę jest drogą, którą On dla mnie przewidział. Kiedy leżałem na posadzce kościoła w Dubiecku przy śpiewie litanii do Wszystkich Świętych i potem, gdy biskup włożył swoje ręce na moją głowę przekazując mi dar Ducha Świętego, wiedziałem, że to najszczęśliwszy dzień w moim dotychczasowym życiu. Światło tego dnia do dziś rozświetla przeróżne mroki mojego życia sprawiając, że ze spokojem i radością podążam ku kapłaństwu.
Drogi Bracie i Siostro,
Stań dzisiaj wraz z Jezusem na Górze Przemienienia. Jeśli przeżywasz radość i szczęście, stań na tej górze po to, by nadać mu głębszy sens, aby ten dzień stał się dniem szczególnym i wyznaczał szlak Twojego dalszego życia. Jeśli jest ci źle, jeśli jesteś w samym środku krzyżowej drogi swojego życia, stań dzisiaj na Górze Przemienienia, aby przekonać się, że nie jesteś sam, że blask Chrystusowej chwały jest znacznie potężniejszy niż nawet najciemniejszy mrok krzyża. A nade wszystko, stań na Górze Przemienia, jeśli dzisiejszy dzień wydaje ci się taki sam, jak inne, szary, nieciekawy. Otwórz szeroko oczy swojego serca i zawołaj za Psalmistą: „Panie, niech mnie ogarnie Twoja łaska, według nadziei, którą pokładam w Tobie”.

wtorek, 19 lutego 2008

U Pana Boga za piecem...

Bieszczady. Nowe wrażenia. Zawsze wokół mnie wiele się działo. Teraz nagle dzieje się zupełnie niewiele. Przynajmniej na zewnątrz. W niedziele jeżdżę z kazaniami pasyjnymi do najmniejszej parafii naszej archidiecezji - do Górzanki. Parafia ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie, więc postanowiłem Wam ją opisać.
Kościół to stara cerkiew, z unikalnym rzeźbionym ikonostasem. Położona w malowniczym miejscu - na górce, nad strumykiem. Niesamowity klimat. W ostatnią niedzielę - mróz 15 stopni, kościółek nieogrzewany. Zimno nie było, bo się ciepło ubrałem. Ale - kiedy tak klęczałem przed Najświętszym Sakramentem śpiewając Gorzkie Żale, para wychodząca mi z ust tworzyła dymną zasłonę. Pomyślałem sobie, że przecież nie było kadzidła. A efekt jest całkiem podobny. I nadeszła taka mała refleksja - kadzidło ma powiększać Bożą chwałę. A przecież to przede wszystkim zadanie chrześcijanina. Przepraszam, że te myśli są takiej jakieś nieuczesane, niepoukładane. Ale jak się pisze w pokoju nauczycielskim, to niestety nie można liczyć na poprawność formy. Pozdrawiam. Pamiętam przed Matką Pięknej Miłości.

wtorek, 12 lutego 2008

Pierwsze kroki

Korzystając ze szkolnego okienka i komputera z internetem w pokoju nauczycielskim piszę te kilka słów o moich pierwszych wrażeniach z praktyki wielkopostnej. Pierwsze wrażenia, doświadczenia, w ogóle wiele rzeczy jest tutaj pierwsze. Choć niby powiedziałem już w życiu kilka kazań, wielokrotnie byłem też w szkole, to jednak odczuwam wszystko jakbym robił to pierwszy raz w życiu. Jeden z księży powiedział kiedyś o tej praktyce, że jest ona pierwszym wypłynięciem na głęboką wodę. Bo do tej pory wszystko było mniej więcej znane, swoje, element zaskoczenia był niewielki. Tu wszystko jest nowe. Od palenia w piecu na plebanii, przez szkołę, po głoszenie kazań pasyjnych w czasie Gorzkich Żali. Nowe, pierwsze, zatem najczęściej ciekawe i ekscytujące. Powoli wchodzę w rzeczywistość, do której czuję się powołany, do której przygotowywałem się przez sześć lat seminaryjnej formacji, która będzie moim życiem. Potrzeba tu wielkiej modlitwy, aby przede wszystkim być człowiekiem, aby nie zawieść nadziei, jakie pokłada we mnie Bóg, biskup, przełożeni. I aby wszystko rosło ku większej chwale Tego, który nas zbawił.
Jest też tęsknota za tymi, których trzeba było zostawić. Zwłaszcza w samotne wieczory, kiedy zostaje się sam na sam ze sobą i z Bogiem. Jest wtedy dużo czasu na myślenie i modlitwę. I to jest bardzo ważne i potrzebne. Żeby później umieć docenić to, co ma się na co dzień.

sobota, 9 lutego 2008

Czas ciszy

Za chwilę wyjeżdżam na praktykę. Nie będę tam miał dostępu do sieci, więc pewnie posty rzadziej będą się ukazywać. Ale widzę w tym pewną szansę. Wśród niewielu zajęć duszpasterskich, które będą mi tam zlecone będę miał niepowtarzalną okazję, żeby wejść w świat ciszy, pod okiem Matki Pięknej Miłości, Pani Bieszczadzkiej. Spróbuję sobie zafundować takie ciche, prywatne rekolekcje. To chyba najlepszy prezent jaki mogłem dostać od Opatrzności na kilka miesięcy przed święceniami. Polecam się Waszym modlitwom. Pamiętam o Was przed Panem.

piątek, 8 lutego 2008

Stokroć więcej

Wtedy Piotr zaczął mówić do Niego: «Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą». Jezus odpowiedział: «Zaprawdę, powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym. (Mk 10,28-30)

Każdy powołany doświadcza w mniejszym lub większym stopniu tego opuszczania, o którym mówi św. Piotr. Dokonuje się to stopniowo. Nie od razu. Bo też nie jest wcale takie proste. Z czasem człowiek uczy się opuszczać swoich. Staje się to tym mniej bolesne, im bardziej skoncentruje się na Jezusie i Ewangelii. Oczywiście, opuszczenie swoich nie oznacza jakiejś amnezji, bo ta byłaby niewdzięcznością. Chodzi tu raczej o oddawanie tych, spośród których się wyszło Temu, za którym się poszło. Ale nie o opuszczaniu chciałbym dzisiaj napisać.
Ostatnio szczególnie mocno doświadczam pierwszej części Jezusowej obietnicy. Ilu ludzi, ilu wspaniałych, pięknych, cudownych ludzi otacza mnie swoją obecnością i pamięcią właśnie dlatego, że postanowiłem opuścić swoich. Gdyby nie to, wielu z nich bym nie spotkał.
Domy. Rodziny, które cieszą się nawet krótkimi odwiedzinami. Które otwierają nie tylko drzwi swoich mieszkań, ale też swoje serca, by przyjąć, porozmawiać, wytworzyć więź.
Bracia. Starsi i młodsi. Rodzeństwo, którego tak namacalnie nigdy nie miałem. Oddani, ufni, otoczeni modlitwą i proszący Boga w mojej intencji.
Matki. Te wszystkie starsze panie, które witają mnie w kościele uśmiechem, życzliwym spojrzeniem. Które nieustannie zapewniają o swojej modlitwie. Wierzę im. Czasem mówią nawet, że modlą się za mnie więcej niż za swoje własne dzieci. Jedna z nich, od wielu lat poruszająca się o kulach oznajmiła mi kiedyś, że właśnie wróciła z pieszej pielgrzymki na Kalwarię Pacławską. Kiedy patrzyłem na nią z podziwem ona powiedziała: "Szłam w Twojej intencji".
Dzieci. A może na razie tylko młodsi bracia. Tak wyraźnie dani przez Bożą dobroć. Niezwykłe sytuacje, chwile, które mocno zapisują się w pamięci wywołując niewidzialną, ale potężną więź. To wszyscy ci, na których drodze postawił mnie w pewnym momencie ich życia Pan. Często był to moment bardzo ważny. Zazwyczaj bez mojego zamiaru, zabiegań, starań, by jak najlepiej wyszło.
Pozostaje tylko pomyśleć, co czeka na nas w czasie przyszłym, skoro już teraz dano nam tyle szczęścia.

sobota, 2 lutego 2008

Do Matki Pięknej Miłości

Dostałem pierwszą w moim życiu aplikatę, czyli pismo, w którym ksiądz biskup kieruje mnie do pracy duszpasterskiej. Chodzi w tym przypadku o praktykę diakońską, która obejmie czas Wielkiego Postu. Zostałem posłany do parafii Polańczyk niedaleko Soliny. Byłem tam kiedyś na Ewangelizacji Bieszczadów. Nie ukrywam, że bardzo się cieszę. Kościół parafialny jest jednocześnie Sanktuarium Matki Pięknej Miłości. To właśnie Jej pragnę zawierzyć moją posługę, ten czas i wszystkich ludzi, z którymi się w nim spotkam. Proszę Was o modlitwę.