tag:blogger.com,1999:blog-33655863742562496012024-02-07T22:33:04.587+01:00Siódmy aniołOdkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą
/ks. Józef Tischner/SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.comBlogger109125tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-29029143309651558682022-04-03T14:39:00.005+02:002022-04-03T14:40:14.279+02:00Pośrodku<p></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/a/AVvXsEi294Jle3MqtPBu1TClGvfllIcBVvKt98nBBIpFnQLtvcwX7STeqPFDKW7Phyz6CxffZqpqRAUTZZFEUyv_x3ZgvvOXi11eEZCqo2GKVi3MO6LTbTBg3V1ygSSCXovO6Dtt8PP_HG3n3AmKPWqG0JVo3GXZu5X_yWS3iyWu9-XR3lEOaeKBZtZH18p__w" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img alt="" data-original-height="177" data-original-width="284" height="199" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/a/AVvXsEi294Jle3MqtPBu1TClGvfllIcBVvKt98nBBIpFnQLtvcwX7STeqPFDKW7Phyz6CxffZqpqRAUTZZFEUyv_x3ZgvvOXi11eEZCqo2GKVi3MO6LTbTBg3V1ygSSCXovO6Dtt8PP_HG3n3AmKPWqG0JVo3GXZu5X_yWS3iyWu9-XR3lEOaeKBZtZH18p__w" width="320" /></a></div>Z dzisiejszej Ewangelii o niewieście, którą pochwycono na cudzołóstwie chciałbym wyłuskać dwie rzeczy, które mnie dziś olśniły. <p></p><p>Jezus piszący palcem po ziemi i Żydzi, chcący rzucić w kobietę kamieniami. Wśród wielu interpretacji gestu Jezusa jest i ta, że Jezus pochylał się przed każdym z nich i pisał palcem na ziemi jego grzechy. Grzechy są czymś realnym, nikt nie mówi, że ich nie ma. Ale są wypisane na ziemi. Taki zapis nie jest trwały. W zetknięciu z Bożą łaską zostaje zmazany, nie ma po nim śladu. W kamieniu zostało spisane Prawo przykazań. Nie ludzki grzech. Ale i ono nie może być orężem do walki z grzesznikiem. Bez spotkania z Jezusem Prawo może jedynie nas oskarżać, uderzać w naszą słabość, przekonując nas o naszej niewystarczalności. Jezus wypełnia Prawo w sposób doskonały. </p><p style="text-align: justify;">Jak wypełnia Prawo? To drugie spostrzeżenie. U Jana topografia jest bardzo ważna. Mówiąc o niewieście dwukrotnie zwraca uwagę, że stała POŚRODKU. Gdy wszyscy odeszli Jezus zwraca się do niej: "Idź". I sam zajmuje jej miejsce. "Tam Go ukrzyżowano, a z Nim dwóch innych, z jednej i drugiej strony, POŚRODKU zaś Jezusa" (J 19, 18). Odpuszczenie grzechów jest darmowe, ale tylko z naszej perspektywy. To Jezus płaci cenę. Wypełnia Prawo przyjmując na siebie nasz wyrok. Stając pośrodku zamiast nas. Warto pomyśleć o tym na tej ostatniej prostej Wielkiego Postu. </p>SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-24034184181925432742014-11-10T19:54:00.001+01:002014-11-10T19:54:17.588+01:00Poproszę flagę, czyli patriotyzm w realu<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://www.kordula.com.pl/img/pf/flaga_polska_srednia.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="http://www.kordula.com.pl/img/pf/flaga_polska_srednia.jpg" height="240" width="320" /></a></div>
Kilka dni temu zwróciłem uwagę na facebook'ową akcję "Wywieś flagę". Nie pamiętam, czy zaznaczyłem "Dołącz", chyba nie. Jednak dziś mnie tknęło. Pomyślałem, że muszę kupić flagę. Kupić i wywiesić. Wygooglałem sobie miejsca, w których mógłbym dostać flagę w moim rodzinnym mieście. Na jakimś forum ktoś napisał, że trzeba pytać w sklepie z firankami. Wsiadłem w samochód i wyruszyłem na zakup. Po drodze znalazłem sklep z materiałami. "Dzień dobry, czy dostanę flagę" - zapytałem. Nieco zdezorientowana sprzedawczyni po chwili zamyślenia wpadła na genialny pomysł: "Sprzedam panu trochę białego materiału, trochę czerwonego i pan sobie zszyje". Niestety szyć nie umiem, więc poszedłem dalej. Wszedłem do sklepu z firankami (może właśnie tego, o którym pisał ktoś na forum?). Już nieco bardziej pewny swego powiedziałem: "Dzień dobry, flagę poproszę". Powstała konsternacja. Poczułem się, jakby wtargnął do tego sklepu z jakiegoś innego świata. Zadziwione i nieufne spojrzenia poszukiwaczek koronek i firankowych ściągaczy zmierzyły mnie, jakby się zastanawiały, z jakiego urzędu przyszedłem. Sam poczułem się jak pracownik CBOS-u. Właśnie wtedy zrodził się pomysł skreślenia tego tekstu. Słowa pani ekspedientki przerwały przywróciły normalność: "Proszę poczekać, chyba jakąś mamy". Po chwili sprzedawczyni pojawiła się z elegancką flagą w ręku. I wtedy zaistniał problem: "Tylko jak ja to wklepię w kasę?" Po chwili zastanowienia znalazła sposób. Zapłaciłem 12 zł, wziąłem paragon i przeczytałem na nim "Dodatki krawieckie 12,00".<div>
Teraz flaga powiewa dumnie na balustradzie balkonu mojego mieszkania. Może to zabrzmi patetycznie, ale mam wrażenie, że wydobyłem ją z jakiegoś dziwnego miejsca, przywróciłem światu, nadałem znaczenie. A Ty wywiesiłeś już flagę? </div>
SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-67961399265287428772013-04-08T11:09:00.001+02:002013-04-08T11:09:34.111+02:00Cristiada<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="http://www.fronda.pl/site_media/media/uploads/.thumbnails/cristiada_oficjalne-684x0.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="179" src="http://www.fronda.pl/site_media/media/uploads/.thumbnails/cristiada_oficjalne-684x0.jpg" width="320" /></a></div>
"Sanguis martyrum - semen christianorum" - krew męczenników posiewem chrześcijan. Ta stara maksyma pochodząca od Tertuliana (II w.) w filmie Deana Wrighta przybiera realną, niemal dotykalną postać.<br />
Film porusza do głębi. Stawia człowieka "o tak sobie" wierzącego przed fundamentalnym pytaniem: jak ja, moi bliscy, ludzie z mojej wspólnoty, zachowalibyśmy się na ich miejscu? Na miejscu ludzi, którzy nie wahali się oddać życia za jedno wyznanie: "Que Viva Cristo Rey" - "Niech żyje Chrystus Król". Czy bylibyśmy gotowi do obrony tego, w co wierzymy? A może właśnie sytuacja, w której ktoś, jakiś dzisiejszy Calles chce nam zabrać to, do czego w pewien sposób zdążyliśmy przywyknąć - wolność wyznania, swoboda gromadzenia się w kościołach, możliwość sprawowania sakramentów - jest paradoksalnie łaską - okazją do odkrycia ogromnej wartości wiary.<br />
Dla mnie, jako księdza, niezwykłą postacią jest pojawiający się na początku filmu ksiądz Krzysztof. Nie tylko dlatego, że noszę to samo, co on imię. Właściwie nie robi nic nadzwyczajnego. Nie widzimy go ani jako rekina ambony, ani nie staje na czele powstania. Po prostu jest dobrym księdzem. I ta jego dobroć, wypływająca z wierności Chrystusowi - inspiruje innych, choćby młodego Jose (bł. Jose Sanchez del Rio).<br />
Zawsze się zastanawiałem, skąd się bierze w ludziach pragnienie męczeństwa. Wydawało mi się, że bronić wiary, cenić jej wartość to jedno. Ale pragnąć oddać życie - to druga sprawa. Po tym filmie mam wrażenie, że jedno jest blisko drugiego. Że pragnienie męczeństwa to tylko inne imię miłości. Prawdziwy ojciec Christopher - św. Krzysztof Magallanes Jara pocieszał swojego wikariusza na moment przed końcem: "Nie bój się, to tylko chwila. A potem - niebo!"<br />
"Jestem katolikiem i jestem z tego dumny" - mówi w wywiadzie 14-letni Mauricio Kuri, odtwórca roli bł. Jose.<br />
Panie, przymnóż nam wiary!SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-38661987402863801522013-03-19T17:00:00.001+01:002013-03-19T17:00:46.177+01:00Miłość i czułośćTrochę to pewnie tak wygląda, że każdy wyciąga z dzisiejszej papieskiej homilii to, co mu najbardziej utkwiło w pamięci, co odbiło się największych echem w sercu. Warto zauważyć, że słowami, które powtarzają się w niej kilkakrotnie są miłość i czułość. Nie trudno zobaczyć, że Papież opisując św. Józefa - ukazał człowieka takiego jak on sam: z jednej strony silnego, zwartego, unikającego niepotrzebnego splendoru, z drugiej - pełnego serdecznej miłości i czułości. I to zdanie, które najbardziej utkwiło mi w pamięci: "Wrażliwość (...) nie jest cechą człowieka słabego - wręcz przeciwnie - oznacza siłę ducha i zdolność do zwrócenia uwagi, współczucia, prawdziwej otwartości na bliźniego, miłości. Nie powinniśmy bać się dobroci, czułości!"<br />
Potrzebujemy czułej miłości Boga, potrzebujemy czułości, dobroci i serdeczności w naszych relacjach z drugim człowiekiem. Byłoby pięknie, gdyby nowy Papież nauczył nas - swoich braci - tych właśnie postaw.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-39563389924612557012013-03-16T09:03:00.000+01:002013-03-16T09:03:51.971+01:00Zaślepienie<br />
Jakże złą i straszną rzeczywistością jest zaślepienie. Ogarnięty nim człowiek nie potrafi jasno oceniać sytuacji, jest odporny na argumenty, nie chce dociekać prawdy. Faryzeusze z dzisiejszej Ewangelii są przykładem człowieka zaślepionego. Nie zważają na to, co dzieje się na ich oczach: nie zastanawiają się nad prawdą Chrystusowych słów, nie interesują ich znaki, jakie Jezus czynił. Ich logika zaczyna się i kończy w punkcie wyjścia: żaden prorok nie pochodzi z Galilei. Są zamknięci, zablokowani na przyjęcie, a nawet zrozumienie innego punktu widzenia. Dobierają argumenty, które są im wygodne: przecież nikt ze zwierzchników w Niego nie uwierzył, a tłum nie zna Prawa, więc trudno się dziwić, że za Nim poszedł. Na ten argument odpowiada Nikodem, ten sam, który przyszedł do Jezusa nocą, a który wkrótce wraz z Józefem z Arymatei, św. Janem i niewiastami pogrzebie Chrystusowe ciało. Odpowiedź Nikodema jest niezwykle trafna: „Czy Prawo nasze potępia człowieka zanim go wpierw przesłucha i zbada, co czyni?” Nie ma chyba słów, które mocniej osądzałyby zaślepienie faryzeuszów. Nikodem uderza w samo sedno: pokazuje im, że postępują wbrew Prawu. Nie ma dla nich usprawiedliwienia, bo przecież, w przeciwieństwie do tłumu znają Prawo. Swoim pytaniem Nikodem się odkrył – stanął po stronie Jezusa. Zadał też kłam przypuszczeniu, jakoby żaden ze zwierzchników nie wierzył Nazarejczykowi – on, Nikodem uwierzył. I tutaj ukazuje się najgłębszy stopień zaślepienia rozmówców – postawa: jeśli fakty przeczą temu, co uważamy, to tym gorzej dla faktów. „Czy i ty jesteś z Galilei? Zbadaj i zobacz, że żaden prorok nie powstaje z Galilei!”<br />
Zaślepienie szkodzi nie tylko zaślepionemu. Zaślepiony idzie „na oślep”, przekonany o własnej racji, więcej, przekonany o tym, że służy Bogu. Nawet, jeśli ceną zaślepienia jest śmierć niewinnego: „Zniszczmy drzewo wraz z jego mocą, zgładźmy go z ziemi żyjących, a jego imienia niech już nikt nie wspomina”. Tak świat pozbywa się świadków. Tak chciał pozbyć się Chrystusa, potem jego uczniów, których czcimy jako męczenników.<br />
Dzisiejsza liturgia słowa oraz przypomina nam, że winniśmy nieustannie otwierać się na Ducha Świętego, aby z jednej strony nie ulec zaślepieniu, z drugiej zaś – by promieniować w świecie przykładem chrześcijańskiego życia, nawet jeśli czasem będziemy przypominać baranka, prowadzonego na rzeź, owcę niemą wobec strzygących ją. Pamiętajmy, że „Pan Zastępów jest sprawiedliwym sędzią, bada serca i sumienie”. I prośmy Go, abyśmy nigdy nie wypadli z Jego miłującej ręki.<br />
<div>
<br /></div>
SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-91670591836208398112013-02-11T14:14:00.000+01:002013-02-11T14:14:17.370+01:00Pasterz roztropnyŚwiat zelektryzowała wiadomość o abdykacji Benedykta XVI. Ktoś od razu wyszukał w annałach historii, że ostatni taki akt miał miejsce w XIII wieku. Wystarczająco dawno, żeby ludzie zapomnieli o takiej możliwości. Ojciec Święty postanowił zaskoczyć wszystkich, nawet tych, którzy pieczołowicie analizowali proces jego starzenia się. Nikt, absolutnie nikt nie przypuszczał, że to możliwe. A jednak.<br />
<br />
Każdy odbiera tę decyzję na swój sposób. Z jednej strony na pewno jest smutek - kończy się niezwykły pontyfikat, którego cechami szczególnymi były prostota, pokora, jeszcze głębsze zakorzenienie w Tradycji. Choć Papież nie umarł trudno oprzeć się dziwnemu uczuciu zawieszenia, swoistej niepewności jutra.<br />
Pamiętam dzień, w którym kard. Ratzinger został wybrany na Stolicę Piotrową. Pamiętam, że trochę się wtedy wygłupiłem. Na dźwięk bijących dzwonów wszyscy klerycy i przełożeni zebrali się w auli Instytutu Teologicznego, żeby obejrzeć transmisję z ogłoszenia nowego Pasterza. Kiedy kardynał protodiakon wymienił samo tylko imię wybranego zacząłem bić brawo ku zdziwieniu siedzących obok kolegów.<br />
<br />
Są takie momenty, kiedy człowiek odczuwa powiew historii. Niewątpliwie przeżywamy taki właśnie moment. Możliwe, że Benedykt XVI swoją decyzją bez precedensu pewien precedens wprowadzi. Osiągnięcia dzisiejszej medycyny pozwalają znacząco przedłużać życie człowieka, nie potrafią sprawić, żeby był wiecznie młody. Papież świadom swojego wieku i stanu zdrowia podjął tę decyzję w duchu odpowiedzialności za Kościół. Decyzja ta w pełni koresponduje z dotychczasowym sposobem wypełniania przez Benedykta XVI posługi następcy św. Piotra - nigdy nie szukał próżnej chwały, nie miał pragnienia światowej wielkości, chciał nade wszystko skutecznie służyć Kościołowi - zresztą z momentem jego rezygnacji nic się w tym względzie nie zmieniło. Nadal będzie służyć Kościołowi swoim autorytetem, modlitwą i cierpieniem.<br />
<br />
Odchodzi tak, jak żył - spokojnie, prosto. Jak sam o sobie powiedział: "skromny pracownik Winnicy Pańskiej". I to najdosadniej podkreśla jego wielkość.<br />
<br />
Bogu niech będą dzięki za Jego wielki dar, jakim jest Jego Świątobliwość Benedykt XVI!SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-15393167062109948542013-01-29T11:34:00.002+01:002013-01-29T11:38:59.999+01:00Jakość<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiCdDxrJw2FICfB6rSFjGgjBPtHncG_Rl6eB3H_HsOFUhzSYIrt0wPMvzTJzcOcjG7p86io_jjpuLMUPvIRc_fM_JpI-5Q5Bfh5hoD955dbj2GzQVAZPjbURFD3yIdxBtBvdpP8xm0c-pcz/s1600/gwarancja_jakosci_XS.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiCdDxrJw2FICfB6rSFjGgjBPtHncG_Rl6eB3H_HsOFUhzSYIrt0wPMvzTJzcOcjG7p86io_jjpuLMUPvIRc_fM_JpI-5Q5Bfh5hoD955dbj2GzQVAZPjbURFD3yIdxBtBvdpP8xm0c-pcz/s200/gwarancja_jakosci_XS.jpg" width="200" /></a></div>
Sporo się ostatnio mówi o tym, że jakość jest ważniejsza od ilości. Że należy szukać głębi, unikać powierzchownych form. Ale chyba wciąż za mało, bo kiedy się tak rozglądnąć dookoła, to jakość wciąż nie może się przebić przez codzienny festiwal tandety i bylejakości.<br />
<br />
Dowód? Bardzo proszę. Wystarczy wybrać się na jakieś spotkanie, rekolekcje. A potem skrzętnie notować, czego dotyczyć będą pytania osób, które nas o to spotkanie czy rekolekcje zagadną. Mam wrażenie, że naczelne miejsce w naszym myśleniu o Kościele, Ruchu czy formacji nadal zajmuje ilość. Ile osób było na spotkaniu? Ile małżeństw pojechało na rekolekcje? Ilu młodych przystąpiło do rekolekcyjnej spowiedzi? Ile, ile, ile...<br />
<br />
Poniekąd jest to zrozumiałe: jakość znacznie trudniej zmierzyć. Liczba to jakiś konkret, łatwo mierzalny, łatwo weryfikowalny. Ale niestety (a może właśnie „stety") nie najważniejszy. Przyzwyczailiśmy się do statystyk, których z uporem maniaka żądają od nas różnej maści urzędy cywilne czy kościelne. Obserwujemy wzrosty i spadki frekwencji na niedzielnej Mszy świętej, ilości nowych kleryków czy sióstr zakonnych. Mówmy jak jest: kochamy statystyki. Zwłaszcza jeśli są w stanie uspokoić nasze sumienie, bo z roku na rok jest coraz więcej, a jeśli zdarzy się mniej - to przecież nie tylko u nas i tak naprawdę nie ma się czym przejmować. Jak łatwo zatracić w tym rozgardiaszu to, co najważniejsze?<br />
<br />
Nie czas i nie miejsce na analizę różnorakich braków jakości na naszych spotkaniach czy rekolekcjach. Zresztą taką analizę każdy po winien przeprowadzić indywidualnie, w ramach namiotu spotkania czy rachunku sumienia. Ale może spróbujmy odnieść się do spraw najbardziej podstawowych: naszego własnego minimalizmu i powierz chowności. Jakie są nasze rozmowy? Jaki styl naszych wzajemnych odniesień. Lubię oglądać serial Telewizji Polskiej – „Czas honoru”. Nie tylko dla pięknych patriotycznych postaw, które prezentuje. Tak że dla stylu bycia tamtych ludzi. Dla rzeczywistości, którą można okre ślić mianem klasy. Oni coś sobą prezentowali. Nie byli idealni, byli jak my – zdolni do wielkich poświęceń i wielkich bezeceństw. Ale mieli w sobie to coś. I jakkolwiek tego nie nazwiemy – klasa, kultura osobista, wierność zasadom – jest to coś, co sprawia, że warto wierzyć w człowieka.<br />
<br />
Wiele się złożyło na to, że tamten świat gdzieś zaginął. Eliminacja tych, którzy byli jego nośnikami – polskiej inteligencji w czasie II wojny światowej, cała epoka komunizmu, a wraz z nią, jak pisał Herbert w „Potędze smaku” – „składnia pozbawiona urody koniunktiwu”. W końcu współczesność, która często wydobywa z człowieka to, co w nim najgorsze: egoizm, zakłamanie, walkę szczurów i zaganianie, w którym trudno o czas na refleksję i w ogóle na to, co niematerialne.<br />
<br />
Tak czy inaczej, to właśnie my, ludzie Ruchu, ludzie Nowej Kultury, winniśmy w sobie wskrzeszać tę klasę, tę jakość. Gwarantuję z własnego podwórka – nie jest to łatwe. Bo też przesiąkliśmy stęchlizną bylejakości i z natury wybieramy to, co najłatwiejsze nie dbając o jakość.<br />
<br />
Na początku napisałem, że ilość jest łatwiejsza do zmierzenia i sprawdzenia. Ale to nie jest cała prawda. Kto stawia na ilość, wykazuje się krótkowzrocznością, która bywa opłakana w skutkach. Bo jakość wygrywa na długich dystansach. Tam, gdzie giną statystyki, czas jest najlepszym weryfikatorem jakości. Kto stawia na jakość jest typowym długodystansowcem. A to wymaga i cierpliwości, i rezygnacji z oglądania owoców – bo może nie będą aż tak spektakularne albo nie pojawią się od razu – za to będą trwałe. Trzeba sobie powiedzieć jasno – każdy kompromis w sprawie jakości jest jakąś przegraną człowieka. Bo człowiek powołany jest do rzeczy wielkich – najlepszych jakościowo. Nie bójmy się zatem popracować na własną jakością. Tak wykuwa się świętych.<br />
<br />
<i><a href="http://www.wieczernik.oaza.pl/artykul/jakosc_id1105" target="_blank">Tekst ukazał się w 183. numerze "Wieczernika"</a></i>SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-58220281358009808522013-01-25T16:37:00.002+01:002013-01-25T16:37:32.049+01:00Misja Ananiasza<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj99_03518_ot9gs5yjOPCXME92eqzC0_HsiaDVLOlN0n65FCEDYkELNs-c9um4o7HhoSdH2mh0c-hKDLgdtMiIakGGqEzk3l9sjHzw_2zt548Ohw-IG4-hPWpfB5vDZGQEWFbF1d6-SpB0/s1600/130124042105.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj99_03518_ot9gs5yjOPCXME92eqzC0_HsiaDVLOlN0n65FCEDYkELNs-c9um4o7HhoSdH2mh0c-hKDLgdtMiIakGGqEzk3l9sjHzw_2zt548Ohw-IG4-hPWpfB5vDZGQEWFbF1d6-SpB0/s320/130124042105.jpg" width="257" /></a></div>
Święto nawrócenia Apostoła Narodów, które dzisiaj przeżywamy, jest dniem, w którym słyszymy o pewnym człowieku, uczniu - jak nazywa go św. Łukasz w Dziejach Apostolskich. Wiemy o nim tylko tyle, że miał na imię Ananiasz. Biblia mówi o nim jedynie w związku z nawróceniem św. Pawła. Otóż właśnie Ananiasz został posłany przez Boga, aby wyjaśnić oślepionemu od trzech dni Szawłowi znaczenie tego, co go spotkało. Misja Ananiasza zaczyna się i kończy w momencie, gdy faryzeusz Szaweł, ten, który jeszcze niedawno zgodził się na śmierć Szczepana, "siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich" (Dz 9,1) - dowiaduje się o swoim powołaniu i przyjmuje chrzest.<br />
Choć św. Łukasz nie mówi zbyt wiele o Ananiaszu, pokazuje jego niepokój i lęk. Ananiasz wie, kim jest Szaweł. Wie, co może mu zrobić, jak może zakończyć się jego misja. Wie, że może kosztować go życie. Jest jednak posłuszny nakazowi Pana. Tutaj dotykamy istoty wiary - człowiek wierzący dowierza bardziej słowu Pana niż własnym przypuszczeniom, obawom, kalkulacjom, czy wręcz: faktom. Obojętnie czy z sercem na ramieniu, czy pełen odwagi wynikającej z ufności usłyszanemu słowu - Ananiasz idzie na ulicę Prostą i wypełnia swoją misję, zgodnie z poleceniem Pana. Wierzy tak głęboko, że nie potrzebuje dodatkowych dowodów przemiany faryzeusza. Od razu nazywa go bratem. Przedstawia się, jako ten, którego przysłał Pan Jezus i udziela chrztu. Utracony wzrok przywraca Szawłowi Ktoś inny, Ten, który potrzebował Ananiasza, który zaprosił go do współpracy.<br />
Niesamowite w misji Ananiasza jest jednak nie tylko jego posłuszeństwo. Warto zauważyć, że Biblia w żadnym innym miejscu o nim nie wspomina. Pokazuje go w tej jednej jedynej sytuacji. Można powiedzieć, że na kilkadziesiąt minut historia zbawienia spotyka się z historią życia Ananiasza. Misja, której tak się obawiał była najważniejszą misją w jego życiu. Czy mógł to przewidzieć? Z pewnością nie. Ale tak właśnie było. Choć to Paweł głosił Ewangelię, stał się Apostołem Narodów, to jednak nie byłoby Pawła gdyby nie Ananiasz - prosty uczeń Pański z Damaszku.<br />
Każdy z nas może być Ananiaszem. Ile czasu tracimy na rozważanie o sensie własnego życia, na zastanawianiu się, czy to, co w tym życiu najważniejsze jest już dawno za nami, czy też dopiero nadejdzie? Ananiasz nie miał takich dylematów. A już na pewno do niczego nie były mu potrzebne. Był po prostu otwarty na to, co Pan Bóg miał mu do powiedzenia. I ta otwartość pozwoliła mu nie przespać najważniejszej misji w jego życiu. Przypuszczalnie Ananiasz miał okazję, żeby ucieszyć się owocami swojego zadania. Pewnie żył jeszcze na tyle długo, by być świadkiem dokonań Pawła. Ale przecież, nawet gdyby umarł wkrótce po wydarzeniu z Damaszku, w niczym nie umniejszyłoby to jego misji.<br />
Ananiasz uczy nas tego, że warto być wiernym w małych rzeczach. Właściwie, nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Ale to wystarczyło, by zapoczątkować całą lawinę wydarzeń. Być Ananiaszem to po prostu robić swoje. Nie szukać własnej wielkości, umieć cieszyć wielkością tych, dla których samemu było się kiedyś drogowskazem. Cieszyć się sukcesami ucznia, może nawet bardziej niż własnymi.<br />
Ananiasz może i powinien inspirować. I dobrze, że jest dzisiejsze święto. Że raz do roku mamy okazję w cieniu wielkiego Apostoła zobaczyć tego prostego sługę Pana. Zobaczyć i zachwycić się jego osobą.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-56663353622072916662013-01-24T14:52:00.002+01:002013-01-24T14:52:57.161+01:00Historia stołu<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhmNQLswqByeoheKivKTBjFfrNJc4hKYKVE0gb5S_Y566j5K-yPumJedLFhonXnIHHz7E-3g_B8-MqxeKiCeGtpSi6OSiQ_nv387MZZkcEMQ5JTW83tDihC7XD80MX0JUB7l5Q2EiG7qzFi/s1600/st%C3%B3%C5%82.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="239" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhmNQLswqByeoheKivKTBjFfrNJc4hKYKVE0gb5S_Y566j5K-yPumJedLFhonXnIHHz7E-3g_B8-MqxeKiCeGtpSi6OSiQ_nv387MZZkcEMQ5JTW83tDihC7XD80MX0JUB7l5Q2EiG7qzFi/s320/st%C3%B3%C5%82.jpg" width="320" /></a></div>
W każdy pierwszy piątek miesiąca odwiedzam chorych z Najświętszym Sakramentem. Jedną z moich stałych penitentek w tym dniu jest pani Maria. Mocno po osiemdziesiątce, siwa, gładko przyczesana fryzura i filuterny uśmiech na zoranej zmarszczkami twarzy. Zawsze towarzyszy jej parę lat młodsza sąsiadka. Najpierw się modlimy, potem czas na sakramenty. U pani Marii nie wolno się śpieszyć, więc po pobożnej części spotkania siadam w bujanym fotelu i rozmawiamy. Pomimo swoich kilkunastu lat do setki pani Maria ma niesamowite poczucie humoru: „Proszę księdza, za miesiąc koniec karnawału, więc będę się miała z czego spowiadać”.<br />
<br />
Dziś było inaczej – bardziej refleksyjnie. Może przez przedwiosenną szarugę. Nawet kanarek nie chciał śpiewać tylko w rogu klatki czyścił pióra i nieco zdziwiony przypatrywał się całemu zajściu. Pani Maria opowiadała o swoim mężu, alkoholiku, zmarłym wiele lat temu. Opowiadała ciepło, dobrze, bez żalu. „Oni mnie tutaj na mnie w kamienicy krzyczą, bo zawsze dam tym pijaczkom parę złotych. To tacy nieszczęśliwi ludzie”. Z podziwem słuchałem podobnych słów pochodzących z ust kobiety, która tak wiele wycierpiała przez chorobę męża. „On chciał być dobry, tylko nie umiał, proszę księdza”. I tak doszliśmy do historii stołu. „Proszę księdza, jeden Pan Bóg wie, ile wódki się nad tym stołem przelało. Mąż spraszał swoich kolegów i pili bez umiaru. A dziś... Dziś na tym stole przychodzi do mnie Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Jak to w tym życiu jest?”<br />
<br />
Przypadek pani Marii nie jest odosobniony. Jednak Bóg dał jej rzadki dar zwracania uwagi na rzeczy najprostsze, zwyczajne. Ot, zwykły mebel. Okrągły blat, chwiejąca się ze starości noga. I ludzka pamięć. Historia stołu. Jak nie wspomnieć przy tej okazji słów św. Pawła: „Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska?” (Rz 5,20). Po raz kolejny, dzięki pani Marii i jej staremu meblowi zderzyłem się z tym niezwykłym duetem, tak bardzo do siebie nie pasującym a przez to tajemniczo komplementarnym – z ludzkim grzechem i Bożą mocą.<br />
<br />
Człowiek chce uciec od grzechu. Chce zapomnieć o tym, co bolesne, często nawet woli udawać, że nic się nie stało. Przekłamać fakty, sfałszować rzeczywistość. Boi się wejść w otchłań własnego zła, własnej słabości, ułomności. Woli karmić się mirażami rzekomej wielkości własnej i samowystarczalności. I to jest największa tragedia ludzkiego losu – pycha, ucieczka od prawdy. A przecież prawda, choć smutna – wyzwala. Domyślam się, że pani Maria wiele razy patrząc na stół widziała swojego pijanego męża, przed którym nieraz musiała uciekać do swojej mamy. A jednak postanowiła go zachować. Nie wykorzystała pierwszej okazji, żeby przerobić go na energię cieplną w kaflowym piecu. Choć może tak byłoby łatwiej. Przykryła go białym obrusem i co miesiąc w pierwszy piątek czeka, żebym gdy przyjdę położył na nim Ciało Chrystusa. Robi to z taką atencją i świadomością, że postanowiła przekazać mi historię stołu. Bez łez i patosu, którym może tchnie niniejszy tekst. Po prostu – z ufnością i modlitwą za zmarłego męża, który przecież był dobrym człowiekiem...<br />
<br />
Na odchodne dostaję od pani Marii i jej sąsiadki dwie gorzkie czekolady. Po jednej od każdej z nich. „Gorzka czekolada jest zdrowa, proszę księdza”. Jak gorzka prawda, która niesie ze sobą słodki smak czekolady.<br />
<br />
<i><a href="http://www.wieczernik.oaza.pl/artykul/historia-stolu_id1209" target="_blank">Tekst ukazał się w 185 numerze "Wieczernika"</a></i><br />
SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-74061205708948240282013-01-21T20:55:00.002+01:002013-01-21T21:05:41.762+01:00Beton<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjchjnJgCQImcB_2pCyZ-pGo9tmzk40zaP-6zEu6AgKpQVZ4B6CjP6_8gV6FzCe32Bz-lv3DuPTkPmlUpNdc595KD0_SfVp4fj8wMIRJAx76jL7wnlAWcwFedvUCgOkD-OHNTkjZbcw0nWL/s1600/beton2.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjchjnJgCQImcB_2pCyZ-pGo9tmzk40zaP-6zEu6AgKpQVZ4B6CjP6_8gV6FzCe32Bz-lv3DuPTkPmlUpNdc595KD0_SfVp4fj8wMIRJAx76jL7wnlAWcwFedvUCgOkD-OHNTkjZbcw0nWL/s200/beton2.jpg" width="200" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: Trebuchet MS, sans-serif;">Tytuł może mało poetycki, ale i temat nieco siermiężny. Chciałbym poświęcić ten wpis rzeczywistości trudnej, którą z biegiem lat postrzegam coraz bardziej jako element życia wielu wspólnot, także wspólnot Ruchu Światło-Życie.<br />Słyszałem ostatnio opowieść pewnego księdza, który po rozpoczęciu pracy w nowej parafii spotykał się z dwoma rodzajami reakcji: „Tego u nas nigdy nie było" i „Tak zawsze u nas było". To nieco humorystyczny obraz tego, jaki jest człowiek. Kochamy schematy.<br />Pamiętam jak podczas pewnych rekolekcji cała kilkudziesięcioosobowa wspólnota miała problemy ze skupieniem w czasie Namiotu Spotkania, bo prowadzący nie zadbali, by przy ołtarzu znalazła się zapalona świeca. A przecież zawsze tak było i generalnie bez świecy spotkanie z Panem Bogiem w modlitwie indywidualnej to już nie to samo. W końcu w akcie desperacji ktoś z organizatorów chcąc uratować sytuację rzucił się w kierunku prezbiterium i zapalił jedną ze świec ołtarzowych. I cała wspólnota mogła się wreszcie skoncentrować.<br />Skąd rodzi się w nas taki beton? Jak to jest, że ulegamy schematom, że nie potrafimy bez nich żyć?<br />Chodzi chyba o poczucie bezpieczeństwa. Uznajemy, że stary, sprawdzony schemat uchroni nas przed czymś, czego skutków nie potrafimy przewidzieć. Trzeba powiedzieć, że schematy w jakiś sposób odpowiadają naszej mentalności. Z wiekiem człowiek jest coraz mniej zdolny do przemian. „Starych drzew się nie przesadza". Z upływem lat coraz łatwiej o schematy, a coraz trudniej o spontaniczność. Ktoś powie - przecież to normalne. A jednak betonowy mur skutecznie blokuje wszelkie porywy Ducha. Zauważmy, że wielu duchowych gigantów rozpoczynało swój marsz ku wielkości w podeszłym wieku. Żeby wspomnieć tylko Abrahama, Mojżesza, czy św. Piotra, który u schyłku życia dał się zaskoczyć Panu.<br />Oczywiście, nie wszystko co spontaniczne, jest dobre i nie każdy schemat jest zły. Jednak jeśli schemat przestaje służyć ludziom, a ludzie zaczynają służyć schematom - powstaje beton. Kochamy nasz beton, świetnie się do niego dopasowujemy, zastygamy w nim i wydaje nam się, że to jest najlepszy sposób na przetrwanie. Czasami jesteśmy jak owad w bursztynie, który owszem, przetrwał tysiąclecia, ale nie ma w nim życia, nie mówiąc o owocach jego istnienia. Nasza betonowa rzeczywistość nie przeszkadza nam w podziwianiu tych, którzy nie bali się w swoim życiu betonu kruszyć: świętych, bohaterów, ludzi, którzy zmienili świat wokół siebie. Byleby tylko nie próbowali zmienić nas. Byleby nie chcieli zniszczyć się naszego betonowego mieszkanka.<br />Zabawne jest wprowadzanie czegoś nowego w życie wspólnot Ruchu. Za każdym razem jest podobnie: najpierw - święte oburzenie, że ktoś ośmiela się beton wiercić. Potem powoli zaczynamy się przekonywać do nowej formy. A po jakimś nowa forma stygnie stając się nowym betonem nie do rozkucia.<br />Dlaczego beton jest niebezpieczny? Bo nie ma w nim żadnego ruchu. A przecież Oaza to ruch. Beton jest zaprzeczeniem istoty Oazy. Ruch jest rzeczywistością, która ulega nieustannym przemianom. Oczywiście, fundament jest trwały: opieramy się na niezmienności Boga. Forma jednak ulega ciągłym modyfikacjom. I to jest ten ruch, który daje życie, pozwala oddychać, wnosi powiew świeżości. Czasami zastanawiam, czy dzisiejszy Ruch Światło-Życie jest tą samą rzeczywistością, którą był kilkanaście lat temu, kiedy zaczynałem swoją przygodę z Oazą. Oczywiście, że nie. Gdzie nie spojrzeć, prócz podobieństw dających przekonanie, że to wciąż ten sam Ruch, widać wiele różnic, wiele nowych elementów świadczących o rozwoju, o tym, że charyzmat przekazany przez Ojca Franciszka coraz bardziej i dobitniej się realizuje w życiu konkretnych wspólnot. Przypuszczam, że ktoś, kto jeszcze kilka lat temu aktywnie uczestniczył w życiu Ruchu, potem jednak sfolgował, dziś - gdyby chciał wrócić - zastałby bliżej nieznaną rzeczywistość, w której na pewno niełatwo byłoby mu się odnaleźć.<br />Co zatem robić? Kruszyć beton. W sobie i wokół siebie. Chociaż jest to trudne i bolesne. Chociaż wymaga wejścia na drogę cierpienia, fałszywych oskarżeń, pomówień... A wtedy beton paradoksalnie stanie się przyczyną naszego uświęcenia, tak jak przeklęta ziemia Golgoty została uświęcona i przemieniona, gdy wbito weń krzyż z powieszonym nań Boskim Skazańcem.<br /><i><a href="http://www.wieczernik.oaza.pl/artykul/beton_id1127" target="_blank">Tekst ukazał się w 184 numerze "Wieczernika"</a></i></span></div>
SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-11746857698412160202013-01-05T21:30:00.000+01:002013-01-05T21:30:10.115+01:00Przybyli oddać Mu pokłonEpifania jest świętem niezwykle bogatym w treść teologiczną. Wielość obrazów i znaczeń jest przedmiotem rozważań teologów wszystkich epok. Wśród różnorodności teologicznych odniesień można odnaleźć rzeczywistość bardzo prostą, głęboko ludzką a jednocześnie niesamowitą w swej prostocie: cel wizyty Mędrców. Chcieli oddać pokłon nowonarodzonemu Królowi. Prosty gest, a tak wiele dla nich znaczył, że znosili trud dalekiej podróży wytrwale podążając na spotkanie Dzieciątka. Czy prowadziła ich wiara? Chyba nie. Byli poganami. I choć wewnętrznie przeczuwali, że nietypowe astronomiczne zjawisko obwieszcza jakieś ważne wydarzenie, nie wiedzieli Kim jest Władca, do którego zmierzali. Można powiedzieć, że pobudzało ich człowieczeństwo. Owszem, natchnione przez Boga, który działał w ich pogańskich sercach, ale jednak - człowieczeństwo. Dodajmy - piękne człowieczeństwo. Nie przyszli, żeby coś załatwić. Przez myśl im nie przeszło, że warto by się ułożyć z nowym, potężnym Królem. Przyszli się pokłonić i przynieśli dary. Tylko tyle.<br />
<br />
Jakże niedzisiejsze podejście. Ludzie XXI wieku dawno zapomnieli o znaczeniu gestów, symboli. Przesiąknięci pragmatyzmem obliczają zyski i straty. Tylko na starych, przyprószonych filmach i obrazkach widać ślad dawnej mentalności, w której gesty były ważne. W której ważna była obecność. W której nie przeliczało się minut na złotówki, słów na notowania i czynów na wpływy.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-87056148444496743342013-01-02T23:00:00.000+01:002013-01-02T23:02:40.632+01:00Pożegnanie Pasterza<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh1BBX_MOSG4S-OalkA_epHQ4dcSD5xDqr98TqALFLpJ_XCMCeQDn1fRoqvBecO37T6CPwX8jhLFu_hA6io051RGIL3R96DKq4psIPX2znV6qnADdTU8MkK1ew8lAq0mNLSurdARIlhEWg2/s1600/bpTokarczuk.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh1BBX_MOSG4S-OalkA_epHQ4dcSD5xDqr98TqALFLpJ_XCMCeQDn1fRoqvBecO37T6CPwX8jhLFu_hA6io051RGIL3R96DKq4psIPX2znV6qnADdTU8MkK1ew8lAq0mNLSurdARIlhEWg2/s320/bpTokarczuk.jpg" width="212" /></a>Tak, to był jeden z tych momentów, w którym człowiek czuje się, jakby tworzył historię sam będąc uczestnikiem historycznego wydarzenia. To było coś więcej niż pogrzeb. To było homagium.<br />
Nie znałem go, jestem za młody. Dla mnie był historyczną postacią jeszcze za życia. Więcej wiedziałem o nim o innych niż z osobistego doświadczenia. Spotkałem go kilka razy w życiu. I już wtedy wiedziałem, że spotykam tkwiącą w nim legendę. Ale dziś dowiedziałem się o nim zdecydowanie najwięcej. I to nie tylko z pięknych przemówień, homilii i pożegnań. Bardziej może z obserwacji tego, w czym uczestniczyłem.<br />
Nie bez znaczenia jest fakt, że na pogrzeb emerytowanego niemal 20 lat temu hierarchy przybywają najważniejsi dostojnicy kościelni w kraju - obaj kardynałowie, nuncjusz apostolski. Wraz z nimi inne postacie znane z ekranu telewizora. To także tworzy niezwykłą otoczkę, tego, co ma się zdarzyć. Nie bez znaczenia są wielkie i prawdziwe słowa, które padają o tej wielkiej postaci Kościoła w Polsce.<br />
Niemym świadectwem wielkości Arcybiskupa Tokarczuka była dzisiaj nieprzebrana rzesza ludzi - starych i młodych - którzy ze łzami w oczach żegnali swojego Pasterza. Żałuję, że nie widziałem ich oczu, gdy głosił swoje kazania, ale dzisiaj mogłem w nich wyczytać wystarczająco dużo, żeby zrozumieć, kim był ten, który ich zgromadził. Kobieta, która godzinę wcześniej przychodzi do katedry po to, żeby zająć dobre stojące miejsce na trwającą ponad dwie godziny uroczystość. Mężczyzna, który przejechał kilkaset kilometrów, żeby stanąć na schodach bazyliki. Młodzi ludzie - pewnie tak jak ja nie do końca świadomi tego, co się właśnie rozgrywa, ale przeczuwający, że to coś ważnego. Wszyscy pełni powagi, ale też życzliwości, wzajemnego zrozumienia wśród trudów przebywania w napełnionej po brzegi katedrze. Bezimienna wspólnota modlitwy. Najpiękniejszy Kościół, jaki zbudował ten wielki budowniczy materialnych świątyń.<br />
Odważny, niekiedy surowy i trudny, innym razem ojcowski i wyrozumiały. Zawsze okazujący wsparcie, stojący na straży wiary w tamtych trudnych czasach.<br />
Cieszę się, że byłem dziś w katedrze. Że mogłem uczestniczyć w pożegnaniu tego wielkiego człowieka. Cieszę się, że był to pogrzeb godny, że Niezłomny Pasterz jeszcze raz zgromadził swoich duchowych synów i córki na celebracji zwycięstwa Zmartwychwstałego Pana. I że w ludziach jest dużo dobra, które w tej sytuacji dało się zaobserwować.<br />
<br />
Wielki Obrońco wiary w naszej Ojczyźnie, niezłomny Arcybiskupie Ignacy - wspieraj nas w walce o te wartości, którym sam całe swoje życie wiernie służyłeś.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-26505327474659269962012-12-28T11:23:00.000+01:002012-12-28T11:50:14.598+01:00Czego oni się boją?To kolejny dowód na to, że choć czasy się zmieniają ludzkie postawy i motywacje są takie same.<br />
Faraon bał się, że jego naród nie wytrzyma ekspansji Izraelitów. Przestraszył się narodu niewolników, pariasów. Przestraszył się niemowląt rodzących się w cieniu niewolniczych chałup lub pod gorącym niebem Egiptu. Jego decyzja jest oznaką wybitnej słabości. Jego wrogiem stały się... niemowlęta. Na katów wyznaczył położne. Jak czytamy w Księdze Wyjścia, także i one ukazują słabość władcy, gdyż bez lęku lekceważą królewski nakaz. Historia zapamiętała ich imiona. Szifra i Pua. Ciekawe, że ta sama księga nie podaje imienia lękliwego monarchy. Do historii przeszedł jako przegrany. Zwyciężył go niemowlak wyjęty spod bezwzględnego prawa.<br />
Wiele lat później inny król przyjął tę samą taktykę. Ten był jeszcze bardziej zalękniony. Nie bał się ekspansji narodu, bał się konkretnego Dziecka. Tradycja mówi, że w obawie przed utratą władzy pozabijał własnych synów. Jego lęk przypomina matnię. Herod wyciąga wnioski z historii faraona. Wysyła siepaczy, którzy wypełniają wolę władcy. Herod boi się tak bardzo, że sam nie chce oglądać swoich ofiar. Posługuje się mieczami swoich żołnierzy. W nierównej walce giną bezbronne dzieci. Ale to nie one są ofiarami. Wiemy, co stało się z przestraszonym królem.<br />
Czy dzisiaj jest inaczej? Poniekąd tak. Choć dzieci nadal są dla wielu wrogami, nadal dla wielu jawią się jako zagrożenie, to dzisiejszy człowiek nie chce nawet dopuścić do swojej świadomości myśli o popełnianej zbrodni. Faraon i Herod wiedzieli, że są mordercami. Dzisiejszy człowiek boi się bardziej niż oni. Boi się nawet własnego sumienia, dlatego woli się okłamywać stosując swoistą nowomowę. Nie ma już Nilu, w którym tonęły niemowlęta, nie słychać szczęku miecza śmiercionośnej armii. Wszystko jest takie sterylne, ciche. Ale lęk nadal jest ten sam.<br />
Ciekawe, że obaj, faraon i Herod - byli w błędzie. Ani Izraelici nie chcieli zdominować swoich egipskich panów, ani Jezus nie chciał zasiąść na tronie Heroda. Obaj się mylili. Ich lęk, jak to zwykle z lękiem bywa, był zupełnie bezpodstawny. Jak potoczyłaby się ich historia, gdyby byli otwarci na prawdę, gdyby wyzwolili się ze swojego lęku? Może umieraliby szczęśliwi, otoczeni miłością i uznaniem poddanych, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku? Woleli jednak poddać się lękowi, bo tak było łatwiej. A może nie widzieli innego rozwiązania. Nie chcieli otworzyć się na łaskę Boga, nie chcieli Mu zaufać. Zostali w zamkniętym kręgu swoich obaw i swojego zapętlenia.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-41478921394413017372011-12-23T12:39:00.002+01:002011-12-23T12:58:25.853+01:00Czas przemianyKońcówka adwentu. Chwała Bogu, w naszej, polskiej rzeczywistości jest to czas, kiedy w kościołach roi się od ludzi poszukujących przebaczenia, pojednania z Bogiem. Przy konfesjonałach ustawiają się wielometrowe kolejki. Dla spowiedników to czas bardzo napięty, trudny, wymagający uwagi, cierpliwości, otwarcia się na penitentów. Nie jest to łatwe, bo wielokrotnie trzeba wchodzić w sytuacje bardzo różniących się od siebie ludzi. Trudno wejść w sytuację studenta, aby potem przejść do dziecka z podstawówki, staruszka, kobiety, którą porzucił mąż... Szczególnie trudne są te sytuacje, kiedy człowiek doświadcza własnej bezradności, kiedy nie wiadomo, co powiedzieć, jak pomóc temu biednemu człowiekowi zza kratek konfesjonału. Ale paradoksalnie - właśnie te momenty są okazją do tego, żeby jeszcze raz uświadomić sobie własną niewystarczalność, żeby pewne sprawy zostawić Panu Bogu, nie chcieć załatwiać wszystkiego w Jego zastępstwie.<br />Penitenci też są różni. Ze wzruszeniem słucham spowiedzi pełnych wewnętrznego zaangażowania, kiedy ludzie nie boją się zderzyć z prawdą, nieraz smutną prawdą o nich samych, kiedy w sposób namacalny można stwierdzić, że właściwie przeżywają ten sakrament: wiedzą, że spotykają w nim Miłosiernego Ojca, który chce im podać rękę, przebaczyć, przytulić do serca. Często da się wyczuć postawę powinności, przyzwyczajenia. Idą święta, więc trzeba iść do spowiedzi. Brakuje jednak postawy miłości, szczerego żalu. I to trzeba zostawić Panu Bogu. Najczęściej jednak spotykam się ze strony penitentów z brakiem nadziei. Bo tyle razy już próbowali, że i tym razem na pewno się nie uda. I to jest najbardziej smutne. Człowiek, który nie ma nadziei jest człowiekiem najbiedniejszym z biednych. Spowiada się, prosi o przebaczenie, choć z góry zakłada, że tak naprawdę niczego to nie zmieni. I to trzeba oddać Temu, Który jest jedyną Nadzieją chrześcijanina.<br />Dla mnie to czas uczenia się ludzi. Staram się zrozumieć ich motywacje, ograniczenia, trudności. Nade wszystko staram się im mówić o Bożej miłości. Często widzę jak z zaskoczeniem słuchają o tym, że Bóg ich kocha, że ich szuka, że Mu na nich zależy. To smutne, że wielu ludzi nosi w swoim sercu wypaczony obraz Boga. Jest dla nich policjantem, kanarem, sędzią, katem... ale rzadko kochającym Ojcem. Może jest tak dlatego, że coraz częściej ziemscy ojcowie nie potrafią być ojcami i pokazać swoim dzieciom Jedyny Wzór ojcostwa?<br />Miłość nas rozumie... Miłość, która nie jest kochana... I krzyż Jezusa z krzyża: "Pragnę...". Bóg nas pragnie. Odkryć tę prawdę - czy to nie jest Boże Narodzenie?SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-5512808992664455692011-06-23T14:15:00.003+02:002011-06-23T14:34:07.959+02:00I znów zmiany...Sporo czasu minęło od ostatniego wpisu. Sporo też się wydarzyło. Ostatni rok zmienił mnie. Na pewno nie całkowicie. Ale czuję się jakiś inny. Trochę lepszy, trochę gorszy. Ale inny. Na pewno daje o sobie znać zmęczenie. Nie pragnę wiele. Lubię leżeć na trawie i patrzeć w niebo. Potrzebuję ciszy i zatrzymania się nad tym wszystkim, co się we mnie i wokół mnie dzieje. Na szaleństwo zakrawa przedstawianie tu tego wszystkiego, co się wydarzyło, dlatego wybiorę to, co najważniejsze.<br /><br />27 lutego odszedł Tato. To było najtrudniejsze doświadczenie, jakie stało się moim udziałem w tym krótkim, bądź co bądź, życiu. Ale też czas niesamowitego rozwoju. Przez łzy i ból czułem mocno jak nigdy wcześniej obecność Kogoś, kto mnie prowadził. Wiem, że to był Pan. Z drugiej strony ta rana jest cały czas świeża. Mówi się, że czas leczy rany. W tym przypadku - albo tego czasu upłynęło za mało, albo to nieprawda. Nadal bardzo mi brakuje Taty. Tak zwyczajnie, po ludzku. Może nawet teraz bardziej niż wtedy, kiedy to się stało. Widzę wyraźnie, że jakaś część mnie jest już tam - po tamtej stronie życia. I choć mam wrażenie, że wiele jeszcze mnie tu czeka, to nieśmiało spoglądam tam, gdzie oprócz Boga i wszystkich świętych jest tak bliska mi Osoba. Jest i czeka.<br /><br />Decyzją Księdza Arcybiskupa od 27 sierpnia obejmuję obowiązki wikariusza parafii katedralnej. Trzeba będzie zostawić wszystko, w czym się żyło - to, co dobre i to, co złe. Na pewno pojawi się niejedna łza. Żal będzie odjeżdżać, zwłaszcza, że mam wrażenie, iż to, co przez te trzy lata zasiałem zaczyna dopiero kiełkować. Z drugiej strony czekają mnie nowe: miejsca, ludzie, sytuacje. Zmiany są trudne, ale i twórcze. I to jest to, o co w tym chodzi. To jest droga.<br /><br />Jutro wyjeżdżam na Oazę. Kolejną, ale zawsze nową. Długo czekałem na ten moment. A teraz, kiedy jest tuż, jestem pełen obaw. Przynajmniej nie grozi mi rutyna.<br /><br />Pisanie przychodzi mi z coraz większym trudem. Bloga zaniedbałem zupełnie, sporo zachodu kosztuje mnie stały felieton w "Wieczerniku", zainspirowany tym właśnie blogiem. Ale, jak to mówią - trzeba iść dalej. Nawet, kiedy jest trudno.<br /><br />Proszę o modlitwę.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-36290171808211770372010-09-05T18:56:00.002+02:002010-09-05T19:31:31.666+02:00Post nr 100Nie. To nie będzie żaden jubileusz. Bo chyba specjalnie nie ma czego świętować. Zwłaszcza, wobec tego, że ostatni, jedyny w tym roku post, pochodzi z marca.<br />Wiele w tym czasie się wydarzyło. Rzeczy dobrych i złych. Sporo z nich - warte opisania, choćby w tym miejscu.<br />Zakładając tego bloga (strach pomyśleć, że to już trzy lata) chciałem uczynić go miejscem świadectwa, gdzie umieszczałbym teksty z przesłaniem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem było publiczne uzewnętrznianie własnych przeżyć. Taka postawa wydawała mi się głęboko nieprofesjonalna. Może przez chęć naśladowania mistrza Herberta. Ale i on miał swojego Pana Cogito...<br />Dziś widzę wyraźnie, że teksty z przesłaniem jakoś się wyczerpały. I że chcąc pisać dalej muszę obniżyć poprzeczkę. A może to nie tak. Może po prostu to ja się zmieniłem, a wraz ze mną moje teksty? Tak czy inaczej. Pozwolę sobie na kolejną porcję zwierzeń.<br /><br />Chcę opowiedzieć o sytuacji, w której się znajduję, w której postawiła mnie Opatrzność. W czerwcu mój Tato wylądował w szpitalu. Niby nic aż tak poważnego. Niby. Bo po miesiącu nadszedł moment, który chciałem odroczyć w niebyt. Moment, którego przyjście było tak pewne, a jednocześnie tak bardzo zepchnięte do granic bezmyślenia. Lekarka zmieniła ton. Rokowania przestały być pomyślne. Tato zdawał się gasnąć. Powoli, ale systematycznie gasnąć.<br />Zachowam jednak coś z Herberta i nie opiszę całego mnóstwa przeżyć tamtego czasu. Skupię się na dwóch rzeczywistościach.<br /><br />Pierwsza z nich to cierpienie. Nie fizyczne. Bo fizycznie to i Tato specjalnie nie cierpiał. Cierpienie duchowe. Kiedy coś przyszło nagle, choć nie można powiedzieć, że niespodziewanie. Na nic było oszukiwanie siebie i innych, że jeszcze nie jest aż tak źle, że tylko mi się wydaje, że jutro... I nagle poczułem się jak w potrzasku, jak w klatce. Przez moment chciałem, żeby to się jak najprędzej skończyło, obojętnie jak - wóz albo przewóz - ale stan był jaki był. Ciężki i stabilny. Mój egoizm, który szukał wciąż własnej wygody, który chciał mnie wyrwać ze stagnacji - brzydko mówiąc, dostał w łeb. Co dalej? Łzy, samotność. Totalna nieumiejętność zastosowania we własnym życiu tych pięknych nauk, które z taką łatwością ferowałem wobec penitentów. I to, co najciekawsze. Totalnie odmienne spojrzenie na rzeczywistość. Sprawy, dla których jeszcze niedawno skakałem innym do gardeł, okazały się nieważne, wręcz groteskowe. Wolałem słuchać niż mówić. Zrezygnowałem z pierwszego miejsca, ostatniego słowa. To wszystko wydało mi się tak małe, tak nieistotne. Zacząłem patrzeć na ludzi jak na tych, którzy być może także cierpią, może nawet bardziej niż ja. Oczywiście, to nie jest tak, że odtąd już tak mam. Z Tatą jest coraz lepiej, wraca próżna pewność siebie. Ale tamto doświadczenie nie umarło. Trwa.<br /><br />I druga rzeczywistość. Po kilku dniach - wcale nie od razu - zdobyłem się na odwagę poproszenia o modlitwę. Sporo mnie to kosztowało - i nie chodzi tu o koszt SMSów. Trzeba było się odsłonić, postawić w sytuacji potrzebującego. Dać sobie pomóc. Co więcej - o pomoc poprosić. Tym razem w łeb dostała pycha. Wysyłałem SMSy seryjnie. Do kogo tylko mogłem. Chyba nigdy nie zapomnę tego wieczoru. I tych odpowiedzi. Zapewnień o pamięci, o odprawionych Mszach świętych, modlących się wspólnotach... Każde z nich wyciskało łzy, ale też wnosiło pokój i ciepło. Nie byłem sam. Doświadczyłem potęgi modlitwy, dzięki której - co do tego nie mam wątpliwości - Tato czuje się lepiej, choć do końca nie wiadomo, jak to dalej będzie. Co ciekawe, najbardziej wzruszały odpowiedzi tych, po których nie do końca spodziewałem się oznak solidarności. Także dlatego, że ja wobec nich nie zawsze byłem solidarny.<br /><br />Na tym kończę moje wynurzenia. Ciebie, który to wszystko czytasz, proszę o modlitwę w intencji Taty. A właściwie - w naszej intencji. Bo obaj potrzebujemy dotyku Boskiego Lekarza.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-41656572436985568562010-03-03T19:39:00.002+01:002010-03-03T20:12:04.684+01:00PowrotyTrochę trudno pisać i mówić o powrotach, kiedy ma się tak niewiele lat i kiedy niewiele powrotów się przeżyło. Jednak przeżycia ostatnich dni skłaniają mnie do refleksji o powrotach. Ile w nich sentymentu, a ile ożywczej siły, która potrafi podnieść, porwać, posklejać, co zniszczone, ożywić? Rekolekcje X kroków ku dojrzałości chrześcijańskiej, której miałem szczęście prowadzić kilka dni temu w Maćkowicach były dla mnie takim właśnie powrotem.<br />Sporo było w nim sentymentu. Odkrywam w sobie coraz bardziej sentymentalną nutę, która często zastępuje mi dysonans teraźniejszości, często źle skrojonej, nieadekwatnej, zbrukanej przez monotonię i grzech. Najpierw sentyment związany z miejscem. Maćkowice. Dom, w którym tyle się wydarzyło. Równo dziesięć lat temu byłem tam na podobnych rekolekcjach. Ludzie, wspomnienia, wszystko to jakby wróciło i stało się na nowo żywe, świeże. Kaplica, w której doświadczyłem, chyba pierwszy raz w życiu, wielkiej, duchowej ciemności. Jak dziś pamiętam nabożeństwo ognistego krzewu, na jednej ze Szkół Chrystusa, kiedy chciało mi się płakać i krzyczeć, a z ust nie wyszło żadne słowo. To była ciemność, z której rozbłysło światło. W której zrodziło się to, co dziś nazywam powołaniem.<br />Kolejny powrót, to powrót do źródeł. Do źródeł charyzmatu Światło-Życie. Tym źródłem są właśnie drogowskazy. Kolejne wejście w tajemnicę Chrystusa, Niepokalanej, Ducha Świętego, Kościoła. Zanurzenie w Słowie Bożym, modlitwie, liturgii. Wezwanie do świadectwa i nowej kultury, w końcu miłość agape, klamra doskonałości. Im dłużej przyglądam się tym znakom, tym bardziej widzę, jak wiele mnie od nich dzieli, jak daleko mi jeszcze do jedności Światła i życia. Ale jest w tym także coś niezwykle pokrzepiającego: otwarte młode serca tych, dla których tam byłem, a którzy jak gąbka chłonęli źródlaną wodę drogowskazów. Jest w naszym charyzmacie niezwykła moc. Choć czasy się zmieniają i ludzie się zmieniają, to jednak wciąż wiele młodych serc pała pragnieniem życia i formacji w Oazie. I jest to pragnienie jak najbardziej prawdziwe i szczere. Kiedy widzę w ich oczach tę Bożą iskrę, coś zmienia się także w moim sercu. Coś na nowo się zapala, ożywa. I widzę, że to ma sens. Że ten sens jest poza mną. Że jest większy ode mnie. I to jest niesamowite. Bo mogę się na tym oprzeć.<br />I ostatni już powrót. Powrót do codzienności. Do tej codzienności, którą przecież szczerze lubię, która jeszcze niedawno była moją małą stabilizacją, ostoją. Do ludzi, kątów, do których przywykłem, za którymi chwilami tęskniłem. No i wróciłem, tyle, że z uczuciem braku, pustki, tęsknoty, czy jak jeszcze mam to nazwać. Minęło kilka dni, przybyło zajęć, a ja wciąż odbijam się od ścian i nie potrafię się odnaleźć. Dawno nie czułem czegoś podobnego. Szczerze mówiąc, myślałem, że z tego wyrosłem. Tymczasem to uczucie wróciło nieproszone. Myślę, że brakuje mi tej wspólnoty, którą tam, w maćkowickim pałacu udało nam się stworzyć. Tego wszystkiego, czego tam doświadczałem. Choć nie było pożegnalnego płaczu i tanich wzruszeń.<br />Rzeczywistość, do której wróciłem jest jakby ta sama, ale jednak inna. Bo ja jestem odrobinę odmieniony. Mam nowe plany, nowe zamiary, nowe wizje. A przede wszystkim nowe przekonanie - że warto.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-51922522463316768802009-12-23T21:00:00.002+01:002009-12-23T21:04:23.460+01:00Chrześcijaństwo musi boleć<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.onlinephotographers.org/pics/1463_b.jpg"><img style="margin: 0pt 10px 10px 0pt; float: left; cursor: pointer; width: 209px; height: 278px;" src="http://www.onlinephotographers.org/pics/1463_b.jpg" alt="" border="0" /></a>Początek roku akademickiego. Dla większości z nas uroczystość, która nastraja raczej żałobnie niż radośnie. Wielka pompa, gala, która zwiastuje koniec wakacji, a początek trudu. Koniec przyjemności, początek zmagania. Koniec tego, co większość z nas lubi najbardziej, a początek… No właśnie. Uroczystość zatem przykra, chyba, że… bezpośrednio nas nie dotyczy. Z pewną satysfakcją słuchałem słów homilii ks. abp. Michalika na początek roku akademickiego w przemyskim Seminarium. Jadąc do rodzinnego domu, upajając się dniem wolnym od zajęć, włączyłem naszej diecezjalne Radio „Fara”. Pomyślałem: „Oni zaczynają rok pracy, a ja mam wolne. Cóż za komfort”. Aż padły te właśnie słowa. I nie wiem, czy to fakt, że wypowiedział je mój Arcybiskup, czy też sama waga tych słów sprawiły, że chodzą one za mną aż dotąd. „Chrześcijaństwo musi boleć”.<br />Takie proste zdanie, a tak głębokie i niezwykłe. Co więcej, tylko pozornie pesymistyczne. W istocie niesie w sobie ogromne przesłanie nadziei. Przynajmniej dla kogoś, kto od dłuższego już czasu stara się walczyć z ułomnościami natury i gdzieś tam w środku odczytał, że jego ból jest czymś złym, że może być świadectwem niewłaściwej albo nierównej walki. Tymczasem, może się okazać, że ból jest świadectwem tego, że choć nie wszystko od razu się udaje, to jednak jest się na dobrej drodze. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że gdy chrześcijaństwo nie boli coś z nim jest nie tak. Może rozpłynęło się w powodzi bylejakości. A może czegoś wyraźnie w nim brakuje? I tutaj podchodzimy do kwestii błogosławionej winy. To, co mnie boli w chrześcijaństwie jest miejscem mojego rozwoju, pewnej dynamiki wzrostu ku pełni, jaką jest Bóg.<br />Metropolita mówił dalej: „Nie ma łatwego kapłaństwa”. A ja poszerzyłbym to stwierdzenie. Nie ma łatwego animatorstwa, nie ma łatwej formacji, nie ma łatwej jedności. Bo tak to już niestety jest, że nic co jest cenne, nie jest jednocześnie łatwe. Jest owocem trudu. Może właśnie dlatego jest takie cenne? Można by odnieść wrażenie, że takie postawienie sprawy przybija, pognębia, obnaża bezsens wszelkich pragnień i dążeń. Ale to tylko wrażenie. Bo nikt nie powiedział, że nie można być szczęśliwym, gdy boli. Nikt nie mówił, że każda porażka musi od razu niweczyć radość. Przegrana bitwa bywa przecież zapowiedzią wygranej wojny. Przez krzyż do zmartwychwstania. Przez śmierć do życia. Przypomina mi się w tym miejscu łaciński napis, który odsłaniał się moim oczom każdego dnia, przez cztery lata nauki w liceum. Wszystkich wchodzących do środka gmachu szkoły witał jej patron, Mikołaj Kopernik oraz słowa: „Per aspera ad astra” – „Przez trudy do gwiazd”. I pan profesor Hawryło, który ciągle nam o nich przypominał każąc rozwiązywać trudne zadania z logarytmów i całek. Nie ma łatwego człowieczeństwa.<br />Chrześcijaństwo musi boleć. Nie oznacza to jednak, że chrześcijanin musi być cierpiętnikiem. Bo przecież nie o to chodzi. A chyba dość często właśnie tak się niektórym wydaje. Ludziom, którzy upatrują sens życia we własnych bliznach i zranieniach. Których trawi trucizna własnej martyrologii, a co gorsza, którzy zrobią wszystko, by zalać tą trucizną innych. Prawi i dobrzy, bo umęczeni. Tymczasem, Jezus nie pchał się na krzyż, choć umiał cierpieć z godnością. Nie został też na nim ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Wiedział, że krzyż jest etapem, nie celem. Celem jest chwała zmartwychwstania. Ból w chrześcijaństwie także nie jest celem. I nie chodzi o to, żeby szukać bólu, by stać się w pełni chrześcijaninem. Ból jest skutkiem ubocznym, nieuchronnym ale nie najważniejszym. Jest efektem wierności Chrystusowi, pokonywania tego, co we mnie złe, nikczemne, grzeszne. Jest efektem walki z pierwiastkami duchowego i cielesnego zła świata. Ale kiedyś się skończy. I to jest kolejne przesłanie nadziei.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-14667158259046566902009-11-11T14:17:00.004+01:002009-11-11T19:29:14.147+01:00Chwała bohaterom11 listopada to dzień, w którym przed naszymi oczami stają sylwetki tych, którzy odeszli niesieni na symbolicznej tarczy historii, bohaterów walk o wolną, niepodległą Polskę. Oni jednak walczyli o coś jeszcze. Walczyli o to, na co składa się pełne człowieczeństwo: o prawdę, honor, szczerą miłość. Ludzie szlachetni, zdolni do najwyższych poświęceń w służbie najwyższym wartościom. Bohaterowie. Niezwykli w swojej zwyczajności. Ludzie tacy, jak my, a jednak tak bardzo od nas inni. Przejrzyści. Prawdziwi. Dla których "tak" znaczy "tak", a "nie" znaczy "nie". Za ich krew nie ma i nie będzie rekompensaty. Ich śmierć widnieje jak sztandar trzepoczący pochwałę męstwa i wartości oraz pogardę dla obłudy, zdrady i prywaty. Jednak Ojczyzna płacze, bo bardziej niż martwych potrzebuje bohaterów żywych, zdolnych przemieniać ziemską rzeczywistość.<br />Co dziś zostało nam z bohaterów? Czy za patriotyczną pieśnią, kwiatami przed pomnikiem i patetycznymi przemowami władców stoi coś więcej niż tylko forma? Co byłoby gdyby dzisiaj zawisło nad nami widmo wojny? Czy zdołalibyśmy stanąć na wysokości zadania, jak stanęli nasi przodkowie przed laty? Takie i inne pytania cisną się do głowy w ten deszczowy, a przez to jeszcze bardziej refleksyjny Dzień Niepodległości.<br />Wróćmy jednak do nich - bohaterów. Skąd się wzięli? Skąd się nadal biorą? Jaka kuźnia potrafi wykuć ze zwyczajnego człowieka, pełnego wątpliwości i rozterek, dylematów i słabości - pomnikową postać bohatera, gotowego zapłacić najwyższą cenę za to, co naprawdę ważne? Odpowiedź streszcza się w trzech słowach. Bóg. Honor. Ojczyzna. Niezwykły jest dialog z filmu "Śmierć rotmistrza Pileckiego". Ostatnia rozmowa Rotmistrza z żoną. Pozwolę ją sobie zacytować w całości:<br /><br />"- Witold, kochany! Ja cię stąd wyciągnę. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jak się czujesz? Powiedz mi! Witold, jak się masz?<br />- Wykończyli mnie, Marysiu. Oświęcim... to była igraszka.<br />- Witold, o Boże! Witold! Będziesz żył! Posłuchaj, będziesz żył, ja na to nie pozwolę. Słyszysz?<br />- Nie, Marysiu. Nie rób nic. To nic nie pomoże. Nie upokarzaj się przed nikim. Nie warto.<br />- Pomoże, na pewno. Poruszę niebo i ziemię.<br />- Nie rób nic. Zabraniam ci!<br />- Nie możesz mi tego zabronić.<br />- A jak dzieci? Wszyscy im pewnie mówią, że ich ojciec to szpieg, zdrajca, zbrodniarz.<br />- Nie. One dobrze wiedzą, jaka jest prawda. Są dumne z ciebie. Powiedz, dlaczego nie wyjechałeś z Polski? Teraz się dopiero dowiedziałam: nie wykonałeś rozkazu swojego dowódcy, przecież byłbyś bezpieczny, dlaczego?<br />- Wszyscy nie mogli stąd wyjechać. Ktoś musiał tu trwać bez względu na konsekwencje!<br />- Nie zależało ci na życiu? Nie zależało ci na nas? Na rodzinie, na tym, żeby być z nami?<br />- Nie było nikogo, kto by mnie zastąpił. Miałem misję do spełnienia.<br />- Misję? A co z nami?<br />- Wychowaj dzieci na uczciwych ludzi. Może kiedyś dożyją innych czasów, lepszych czasów.<br />- O czym ty mówisz, co? Dlaczego ty tak mówisz, jak byśmy się mieli więcej nie zobaczyć?<br />- Kup im książkę: Tomasza a Kempis "O naśladowaniu Chrystusa" i każ im ją przeczytać.<br />- Nie trać nadziei, kochany, błagam cię, błagam cię.<br />- "O naśladowaniu Chrystusa" Tomasza a Kempis. Niech ją czytają codziennie, jak Pismo Święte. Ta książka pomogła mi wytrwać w Oświęcimiu, dawała mi siłę tutaj.<br />- Pójdę do Bieruta, pójdę do Bermana...<br />- Zabraniam ci!<br />- Pójdę do wszystkich...<br />- Rozkazuję ci!<br />- Nie mogą mi zabronić, nie mogą mi odmówić, przecież są ludźmi! Mają takie same uczucia jak my!<br />- "O naśladowaniu Chrystusa", zapamiętasz?<br />- "O naśladowaniu Chrystusa"...<br />- Kocham cię!<br />- "O naśladowaniu Chrystusa"...<br />- Bądźcie dzielni!<br />- Witold, zobaczymy się!"<br /><br />Jacy jesteśmy my? Ludzie, żyjący 60 lat po tym dialogu, 91 lat po wydarzeniach 1918 roku, 20 lat po obaleniu komunizmu? Czy będziemy mogli spojrzeć w oczy Pileckiemu i innym, jemu podobnym, kiedy przyjdzie pora i Pan czasu powoła nas do siebie? Czy może będziemy musieli ze wstydem spuścić głowę zważając na własną obłudę, małość i nieadekwatność?<br /><br />I na koniec jeszcze jeden cytat. Też z Pileckiego. Napis, który wydrapał on na ścianie swojej celi na krótko przed swoją śmiercią: "Starałem się żyć tak, abym w godzinie śmierci mógł się raczej cieszyć, niż lękać. Witold Pilecki. 1948 + "SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-65413315538467411252009-10-03T16:00:00.003+02:002009-10-05T23:01:42.644+02:00Anioł Stróż<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg_D1toyAZboUS9BcHzYopekH4mjgSrafi9s8vQXDUJ5bSNpeBforG65FsRX8atZoODXLV9Ez_mCH06SOLA_pmmtzuXVkSrbsuULaZDEa2PuWBQqY0nZ5YkWK27EqaYLLjeuSZHSxnEC51K/s1600-h/0210-aniol_3.jpg"><img style="margin: 0pt 10px 10px 0pt; float: left; cursor: pointer; width: 207px; height: 259px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg_D1toyAZboUS9BcHzYopekH4mjgSrafi9s8vQXDUJ5bSNpeBforG65FsRX8atZoODXLV9Ez_mCH06SOLA_pmmtzuXVkSrbsuULaZDEa2PuWBQqY0nZ5YkWK27EqaYLLjeuSZHSxnEC51K/s320/0210-aniol_3.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5389223988733083634" border="0" /></a>Każdy z nas doskonale pamięta obrazek z dzieciństwa. Może nawet wisiał nad czyimś łóżkiem i był ostatnią rzeczą jaką oglądało się przed snem. Dwójka dzieci przechodzących przez kładkę i piękny anioł rozłożystymi skrzydłami ochraniający nieświadomą niebezpieczeństwa parkę. Anioł Stróż. Pamiętam, że jedną z pierwszym modlitw, jakich nauczyła mnie Mama była modlitwa do niego. I choć zlepek słów "strzeż duszy" sprawiał mi wyraźne trudności, to jednak zapamiętałem tę modlitwę na całe życie. Była taka prosta, dziecięca, pełna wiary i ufności.<br />Potem dorosłem. I Anioł Stróż powędrował na półkę wraz z zabawkami dzieciństwa. I chyba tak to niestety z nim bywa w życiu wielu z nas. Pamiętam śp. ks. Piotra Lechowicza, który miał wielki kult do Anioła Stróża. Sam nie wiem, czy to przez wzgląd na niego czy też z prawdziwego szacunku dla mojego Niebieskiego Opiekuna śpiewałem wczorajszą Mszę mimo bolącego gardła. Tak czy inaczej wspomnienie Świętych Aniołów Stróżów stało się okazją do tego, by coś sobie o nich przypomnieć, coś na nowo uświadomić.<br />Może przede wszystkim to, że nie są postaciami bajkowymi. Są jak najbardziej realni. Podobno widzą ich tylko dzieci i ludzie umierający. Osobiście nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział mojego Anioła Stróża. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że on jest. Był, jest i będzie. Nawet jeśli przestałem przyzywać jego pomocy. Będzie przy mnie nie dlatego, że na to zasługuję. Ani nawet dlatego, że mnie lubi. Po prostu - takie ma zadanie. Angelus znaczy posłany. Szczerze mówiąc, trochę mu współczuję. W ilu sytuacjach musiał ingerować, jak często chronił mnie przed złem, z którego istnienia nie zdawałem sobie nawet sprawy. Niezauważony, niedoceniany. I co najciekawsze, niewiele sobie robiący z mojego braku zainteresowania jego osobą. Szczęśliwy, bo może oglądać Boga. I to mu wystarczy. Jeszcze to, że może pełnić Bożą wolę.<br />Ks. Piotr często modlił się nie tylko do swojego Anioła Stróża, ale także do Aniołów Stróżów ludzi, z którymi miał rozmawiać, coś załatwić. Podobno taka modlitwa zazwyczaj była skuteczna. Przyznam , że i dziś w podobnych sytuacjach zdarza mi się przypomnieć sobie o Aniołach Stróżach. I nie ma w tym nic infantylnego, choć może to takie dziecięce.<br />Anioł Stróż. Jak ma na imię? Jaki jest? Jedna z najbliższych a jednocześnie najmniej znanych mi osób.<br />Kiedyś poznam mojego Anioła Stróża. Jak ja mu spojrzę w oczy? Może wyrwie mi się nieśmiałe: "Dziękuję", a może to wszystko nie będzie już miało znaczenia. Bo będziemy dzielić tę samą radość. O ile będę taki, jak on: pokorny, cichy, pełniący Bożą wolę. Będzie ciężko. Ale Anioł Stróż pomoże.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-54845823994680450882009-08-06T19:40:00.003+02:002009-08-06T19:53:12.027+02:00Kultura językaOstatnio coraz częściej odnoszę wrażenie, że coś dziwnego stało się z naszą kulturą języka. Ten kryzys dosięga wielu dziedzin naszego życia. Rzadko kiedy na przykład można usłyszeć w telewizji, o panu prezydencie czy panu premierze, choć o Kaczyńskim i Tusku mówi się nieustannie. Może to model anglojęzyczny, w którym nie ma "panów" a wszyscy są na "ty" wdziera się jakoś tylnymi drzwiami do naszego języka, a co gorsza, także do naszego myślenia, ale czy to naprawdę jest takie dobre i piękne?<br />Osobiście brakuje mi wyczucia w słowie, które wypowiadamy do innych. Dzisiaj siedząc w kancelarii parafialnej odebrałem telefon: "Dzień dobry. O której godzinie jest dzisiaj w pańskiej parafii Msza święta? O 18:30? A ha. Dziękuję, do widzenia". Niby grzecznie ale jakoś tak dziwnie. A przecież o Eucharystię nie pytała osoba niewierząca.<br />Coś zgubiliśmy. I choć wielu mi wmawia, że się czepiam, że to nie jest istotne, że to marudzenie i nonszalancja, ja się będę upierał. Bo łatwiej kogoś osądzić, ocenić a nawet wyzwać kiedy mówi się do niego po imieniu, lub co gorsza, po nazwisku, niż wtedy, gdy z szacunkiem użyje się odpowiedniego tytułu. Poza tym to naprawdę okropnie razi. Także mnie, chociaż nie jestem jeszcze taki stary. Co zatem poradzić? Jakie zaproponować rozwiązanie?<br />Myślę, że i tutaj odpowiedzią jest nowa kultura. W tym wypadku nowa kultura języka. Język pełen szacunku i piękna. I tu nie chodzi o jakieś patetyczne i wzniosłe figury retoryczne. Ani o używanie zwrotów na miarę Słowackiego czy Herberta. Po prostu nie zaśmiecajmy naszego języka tym, co zbędne lub po prostu brzydkie. I niech nie wychodzi z ust naszych żadna mowa szkodliwa, a tylko budująca - jak pisał św. Paweł - także pod względem językowym. Budujmy, także za pomocą pięknego języka - prawdziwą cywilizację miłości, w której prawda, dobro i piękno będą miały decydujący głos.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-51547120412339891702009-04-18T19:25:00.005+02:002009-04-18T19:51:19.256+02:00Świadek miłosierdzia<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.jozef-parafia.sosnowiec.opoka.org.pl/wiad/data/upimages/256323.jpg"><img style="margin: 0pt 10px 10px 0pt; float: left; cursor: pointer; width: 263px; height: 196px;" src="http://www.jozef-parafia.sosnowiec.opoka.org.pl/wiad/data/upimages/256323.jpg" alt="" border="0" /></a>Święto Miłosierdzia samo w sobie jest już bogate w treść. Doświadczenie Bożego Miłosierdzia zawsze jest niesamowite, za każdym razem nowe i świeże. Jest w nim potężny ładunek nadziei. Potężny, bo pochodzący nie od człowieka, ale od Boga, którego miłość nieskończenie przewyższa naszą słabość i grzechy. Nie ma bowiem takiego dna, z którego Bóg nie mógłby nas wyciągnąć, takiej rozpaczy, w której nie mogłoby zabłysnąć światełko nadziei, takiej ciemności, której nie mogłaby przezwyciężyć Boża światłość, takiego grzechu i upodlenia, którego nie mogłaby zmazać i zniweczyć Krew Chrystusa.<br />Każdy z nas doświadcza miłosierdzia Pana Boga w odniesieniu do siebie, do swoich upadków i niewierności. Kiedy płaczemy gorzko jak Piotr w Wielki Czwartek, albo może nawet nie jesteśmy w stanie uronić łzy, choć bardzo byśmy chcieli. W każdej sytuacji czeka na nas On, miłosierny Pan, który pragnie podać nam rękę i przez gest rozgrzeszenia uczynić nas na nowo wolnymi. Przywrócić nam to, co najcenniejsze: Boże dziecięctwo.<br />Jednak kapłan doświadcza Bożego Miłosierdzia także w inny sposób: kiedy z racji pełnionej przez siebie świętej posługi jest świadkiem Miłości miłosierniej, która udziela się innym ludziom. Miejscem szczególnym, w którym uwidacznia się Boża Miłość jest niewątpliwie sakrament pokuty. W tym krótkim czasie mojego kapłaństwa wielokrotnie stawałem wobec tajemnicy Bożej miłości, przed którą można tylko w milczeniu uklęknąć, bo każde słowo jest za małe, nieadekwatne. Widziałem, jak Pan kruszy twarde mury skuwające ludzkie serca. Wśród wielu spowiedzi, których słuchałem były i takie, które wycisnęły łzy z moich oczu. I wciąż doświadczam mocy tej Miłości, jaką Pan obdarza moich penitentów. Miłości miłosiernej i jej cudownej mocy. Najpiękniejszym obrazem tej miłości jest postać miłosiernego ojca z Jezusowej przypowieści o synu marnotrawnym. Niesamowite w tym wszystkim jest to, że ja, słaby człowiek, jako kapłan towarzyszę temu niezwykłemu spotkaniu grzesznika z Bogiem miłości.<br />Jacy są ci penitenci? Zazwyczaj mocno przestraszeni. Często bardzo długi czas upłynął od ich ostatniej spowiedzi. Długo chodzili po manowcach, z dala od Boga. Ich życiorysy, choć w szczegółach różnią się od siebie, można by ująć w dwa słowa: tęsknota i głód. Jest w nich lęk, wobec Boga i wobec człowieka, księdza. Boją się, że ich osądzę, zrugam, że będę jak starszy brat z przypowieści, albo może jeszcze gorzej... Często towarzyszy im przekonanie, że nie dostaną rozgrzeszenia, bo tak bardzo odeszli od Boga. Ale też jednocześnie towarzyszy im głęboka pokora, autentyczna skrucha i niezwykła ufność, która mimo lęku i strachu przywiodła ich do kratek konfesjonału. Co im mówię? Mówię im o Bogu - Miłości. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest, że ta Miłość rzeczywiście ich dotyka. I dziękuję Bogu za każdego z nich. I za to, że czyni mnie świadkiem swojego miłosierdzia.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-89000408589067263772009-02-25T13:23:00.004+01:002009-02-25T13:53:16.432+01:00Age quod agis<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.bank-zdjec.com/foto4/12200_b.jpg"><img style="margin: 0pt 10px 10px 0pt; float: left; cursor: pointer; width: 266px; height: 199px;" src="http://www.bank-zdjec.com/foto4/12200_b.jpg" alt="" border="0" /></a>Wiele robimy. Trudzimy się nad wzrostem: spraw, innych ludzi, nas samych. Dokładamy wielu starań, aby dać coś z siebie, by nasze życie miało sens, by być potrzebnym. I trudno się dziwić. Jest w każdym z nas coś, co usiłuje nam wmówić, że miarą wartości naszego życia jest skuteczność naszych działań. Dlatego każdy pragnie widzieć owoc. Każdy chce cieszyć się dojrzałym owocem swego trudu, swojej pracy. I wydaje się nam, że takie oglądanie owocu jest czymś niezwykłym, motywującym. Bo jednak było warto. Lubimy mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku, poczucie wygranej, jakiegoś sukcesu.<br /><br />Nie ma w tym, co dotąd napisałem nic złego, nic sprzecznego z duchem Ewangelii? Niestety, jest. Bo Jezus nie był człowiekiem sukcesu. I zamiast owocu swojej pracy oglądał ucieczkę uczniów, zawiść tłumów. Postanowił stać się totalnym przeciwieństwem człowieka sukcesu. Stracił wszystko. W Wielki Piątek nikt, może poza Matką Bożą i garstka najwierniejszych, nie miał cienia wątpliwości, że wszystko poszło na marne, że wszystko stracone. Że nie zostało nic poza trzema gwoździami i wieńcem z ciernia.<br /><br />I często tak jest w naszym życiu. Nie zawsze jesteśmy po to, żeby zbierać plony. Częściej po to, by siać, nieraz na ugorze, na skale, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest siew, bo zawsze jest nadzieja, że jakieś ziarno padnie na glebę urodzajną, zazwyczaj tam, gdzie się najmniej spodziewamy.<br /><br />Po przeczytaniu tych słów można dojść do wniosku, że w takim razie życie ucznia Chrystusa jest skazane na wieczną porażkę, cierpiętnictwo i smutek. Nic bardziej błędnego. Jezus na krzyżu królował. Krzyż był Jego wywyższeniem. Cała sztuka polega na tym, aby nie skupiać się na owocach, lecz by cieszyć się samym siewem, a nade wszystko Tym, Który daje wzrost. Bo kiedy zbytnio przyglądamy się rozwojowi konkretnego owocu, możemy bardzo wiele przeoczyć. Tylko czasami bowiem zdarza się, że ktoś, kogo może już nawet nie pamiętamy, przyjdzie i podziękuje nam za słowo czy gest sprzed lat. A ilu jest takich, którym to słowo było potrzebne i wydało owoc, choć nigdy się o tym nie dowiemy. Jeśli nauczymy się cieszyć z siewu, będziemy mieli znacznie więcej powodów do radości. Z całą pewnością - warto.<br /><br />Patrząc wstecz widzimy dokładnie, że wielcy twórcy to ci, których nie doceniano za życia. Ale oni się nie poddali. Po prostu robili swoje. Nie trzeba nikomu udowadniać, że nie jest to łatwe. Jednak nie ma innej drogi do prawdziwego szczęścia jak ta wiodąca przez krzyż odrzucenia, zapomnienia, zhańbienia. Age quod agis - rób, co robisz. Czyli rób swoje. A resztę zostaw Jemu. Ciesz się, z tego, co nieudane. Bo w tym jesteś do Niego podobny. Z Nim ukrzyżowany, wyśmiany, wyszydzony. A kiedyś, Jezus spojrzy ci w oczy i każe odwrócić się za siebie. I zobaczysz tych wszystkich, znajomych i nieznajomych, którzy za tobą przyszli do Niego. Którzy dzięki tobie wydali owoc.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-68994840272634512892009-01-17T09:02:00.006+01:002009-01-17T09:55:45.834+01:00Kolęda<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjArnSFFn8W5CvHsk6xbWTIv80QgbVcDCGzSaEFiPceNXOHQsar18HuxzVQNeUDaNOAKu8gkdQK13BRZKyqdHA5HdlWmYRr6TKakrmmM7DXPq-oqalyKNX8ZAmnNidUleOZAzOxaj7_s0IC/s1600-h/grudzie%C5%84+2008+110.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 240px; height: 180px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjArnSFFn8W5CvHsk6xbWTIv80QgbVcDCGzSaEFiPceNXOHQsar18HuxzVQNeUDaNOAKu8gkdQK13BRZKyqdHA5HdlWmYRr6TKakrmmM7DXPq-oqalyKNX8ZAmnNidUleOZAzOxaj7_s0IC/s320/grudzie%C5%84+2008+110.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5292183063890940306" /></a><br />W ubiegły wtorek zakończyliśmy wizytę duszpasterską w naszej parafii. Nie chciałbym w tym miejscu snuć refleksji na temat kolędy, czy jak kto woli - wizyty duszpasterskiej. Chciałem podzielić się moimi wrażeniami. <br />To ciekawe, że w naszej polskiej tradycji czas, w którym Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas jest także czasem, kiedy duchowni wychodzą ze swoich plebanii i pragnę zagościć, na krótką chwilę zamieszkać w domach swoich parafian, żeby zobaczyć, czym oni tak naprawdę żyją, jak im się powodzi, jakie mają radości i troski. <br />Taka wizyta niesie ze sobą cały szereg doświadczeń. Jak to jest chodzić po kolędzie? Powiedzmy, że różnie. Są domy, w których czuje się jakieś zakłopotanie, gdzie ludzie boją się otworzyć, nie są jeszcze gotowi, żeby szczerze rozmawiać o tym, co ich boli. Są takie, w których porusza się problemy ogólnoreligijne, z pogranicza polityki i gospodarki. Są domy, w których słucha się o problemach z pracą, bądź przeciwnie - o sukcesach zawodowych, o dobrych i złych szkołach, uczelniach, itd. itp. Ale są też takie domy, w których chciałoby się jeszcze zostać. Są ludzie, do których kapłan przychodzi po to, by umocnić ich wiarę, ale są też takie, w których to wiara kapłana znajduje umocnienie. Pozwólcie, że opowiem o kilku wizytach, które najbardziej utkwiły w mojej pamięci.<br />W pewnym domu mieszka młode małżeństwo z półtoraroczną córeczką. Kiedy tylko zapytałem o dziewczynkę, usłyszałem niesamowitą wręcz opowieść o cudownym działaniu Boga i zawierzeniu człowieka. Nie wiem, na ile mogę upubliczniać to wyznanie. Niech wystarczy to, że stał się cud. Skomplikowana choroba ustąpiła w jednym momencie. A matka dziecka odnalazła ściany kościoła ze snu w jasnogórskiej kaplicy, w której nigdy wcześniej nie była. Niesamowite. Tak jakby się czuło zapach przechodzącego obok Boga.<br />Inny dom. Dom najstarszego mieszkańca naszej wioski. 95 lat życia i częste, w porze letniej praktycznie codzienne wędrówki do kościoła. Pewnie ze 2 kilometry w jedną stronę. Radość życia i optymizm. I to po życiu pełnym trudu i pracy. A mówią, że starość się Panu Bogu nie udała. <br />Kolęda jest dla mnie ważnym doświadczeniem, szczególnie ze względu na moją posługę w szkole. Miałem okazję zobaczyć rodziny moich uczniów, miejsca, w których mieszkają. Teraz pewne rzeczy lepiej rozumiem. Czasami dziękuję Bogu, że wcześniej ugryzłem się w język, by czegoś nie powiedzieć, nie urazić.<br />Kolęda jest też pewną próbą. Próbą siły. Zdarzało się spotkać z pytaniem: "Dlaczego tak szybko?", ale człowiek jest tylko człowiekiem. I niestety życie na pełnych obrotach 15 godzin na dobę jest mocno wyczerpujące. Ale i ludzie inaczej widzą swojego księdza, którego znają już nie tylko z ambony czy konfesjonału, ale też z tego, że lubi czekoladowe ciastka i czasem się przeziębia.<br />I chociaż nie ukrywam radości z faktu, że kolęda już za nami, to jednak dziękuję Bogu za ten czas spotykania Go w drugim człowieku.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-3365586374256249601.post-44386157939163815742008-12-21T13:29:00.008+01:002008-12-21T13:43:43.389+01:00Błogosławionych Świąt!<a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="http://www.mbkp.info/lit/bn/dzieciatko.jpg"><img style="float:left; margin:0 10px 10px 0;cursor:pointer; cursor:hand;width: 230px; height: 310px;" src="http://www.mbkp.info/lit/bn/dzieciatko.jpg" border="0" alt="" /></a> Ten, któremu moglibyśmy powiedzieć:<br />„Jesteś daleko i zostawiasz nas samych.<br />Co Ty robisz z człowiekiem, <br />którego stworzyłeś?” –<br />ten Bóg wydaje nam samego siebie,<br />przyjmując na siebie <br />nasza własną słabość.<br />Bóg daje siebie, stając się tym,<br />czym my jesteśmy.<br />Tajemnica i niepojęty dar, <br />ofiarowany w tajemniczy sposób nam,<br />uczniom Chrystusa.<br /><br />Niech te święta Bożego Narodzenia<br />przyniosą pewną tęsknotę i czułość,<br />wiele poruszających nas uczuć,<br />niech przywrócą naszym oczom<br />obraz najkruchszego dzieciństwa.<br />Niech pozwolą zobaczyć równocześnie i piękno, i niewinność,<br />kruchość istnienia i opiekę, jakiej się ona domaga,<br />i miłość, której od nas wszystkich oczekuje.SZEMkelhttp://www.blogger.com/profile/11335500841148485870noreply@blogger.com2