środa, 23 grudnia 2009

Chrześcijaństwo musi boleć

Początek roku akademickiego. Dla większości z nas uroczystość, która nastraja raczej żałobnie niż radośnie. Wielka pompa, gala, która zwiastuje koniec wakacji, a początek trudu. Koniec przyjemności, początek zmagania. Koniec tego, co większość z nas lubi najbardziej, a początek… No właśnie. Uroczystość zatem przykra, chyba, że… bezpośrednio nas nie dotyczy. Z pewną satysfakcją słuchałem słów homilii ks. abp. Michalika na początek roku akademickiego w przemyskim Seminarium. Jadąc do rodzinnego domu, upajając się dniem wolnym od zajęć, włączyłem naszej diecezjalne Radio „Fara”. Pomyślałem: „Oni zaczynają rok pracy, a ja mam wolne. Cóż za komfort”. Aż padły te właśnie słowa. I nie wiem, czy to fakt, że wypowiedział je mój Arcybiskup, czy też sama waga tych słów sprawiły, że chodzą one za mną aż dotąd. „Chrześcijaństwo musi boleć”.
Takie proste zdanie, a tak głębokie i niezwykłe. Co więcej, tylko pozornie pesymistyczne. W istocie niesie w sobie ogromne przesłanie nadziei. Przynajmniej dla kogoś, kto od dłuższego już czasu stara się walczyć z ułomnościami natury i gdzieś tam w środku odczytał, że jego ból jest czymś złym, że może być świadectwem niewłaściwej albo nierównej walki. Tymczasem, może się okazać, że ból jest świadectwem tego, że choć nie wszystko od razu się udaje, to jednak jest się na dobrej drodze. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że gdy chrześcijaństwo nie boli coś z nim jest nie tak. Może rozpłynęło się w powodzi bylejakości. A może czegoś wyraźnie w nim brakuje? I tutaj podchodzimy do kwestii błogosławionej winy. To, co mnie boli w chrześcijaństwie jest miejscem mojego rozwoju, pewnej dynamiki wzrostu ku pełni, jaką jest Bóg.
Metropolita mówił dalej: „Nie ma łatwego kapłaństwa”. A ja poszerzyłbym to stwierdzenie. Nie ma łatwego animatorstwa, nie ma łatwej formacji, nie ma łatwej jedności. Bo tak to już niestety jest, że nic co jest cenne, nie jest jednocześnie łatwe. Jest owocem trudu. Może właśnie dlatego jest takie cenne? Można by odnieść wrażenie, że takie postawienie sprawy przybija, pognębia, obnaża bezsens wszelkich pragnień i dążeń. Ale to tylko wrażenie. Bo nikt nie powiedział, że nie można być szczęśliwym, gdy boli. Nikt nie mówił, że każda porażka musi od razu niweczyć radość. Przegrana bitwa bywa przecież zapowiedzią wygranej wojny. Przez krzyż do zmartwychwstania. Przez śmierć do życia. Przypomina mi się w tym miejscu łaciński napis, który odsłaniał się moim oczom każdego dnia, przez cztery lata nauki w liceum. Wszystkich wchodzących do środka gmachu szkoły witał jej patron, Mikołaj Kopernik oraz słowa: „Per aspera ad astra” – „Przez trudy do gwiazd”. I pan profesor Hawryło, który ciągle nam o nich przypominał każąc rozwiązywać trudne zadania z logarytmów i całek. Nie ma łatwego człowieczeństwa.
Chrześcijaństwo musi boleć. Nie oznacza to jednak, że chrześcijanin musi być cierpiętnikiem. Bo przecież nie o to chodzi. A chyba dość często właśnie tak się niektórym wydaje. Ludziom, którzy upatrują sens życia we własnych bliznach i zranieniach. Których trawi trucizna własnej martyrologii, a co gorsza, którzy zrobią wszystko, by zalać tą trucizną innych. Prawi i dobrzy, bo umęczeni. Tymczasem, Jezus nie pchał się na krzyż, choć umiał cierpieć z godnością. Nie został też na nim ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Wiedział, że krzyż jest etapem, nie celem. Celem jest chwała zmartwychwstania. Ból w chrześcijaństwie także nie jest celem. I nie chodzi o to, żeby szukać bólu, by stać się w pełni chrześcijaninem. Ból jest skutkiem ubocznym, nieuchronnym ale nie najważniejszym. Jest efektem wierności Chrystusowi, pokonywania tego, co we mnie złe, nikczemne, grzeszne. Jest efektem walki z pierwiastkami duchowego i cielesnego zła świata. Ale kiedyś się skończy. I to jest kolejne przesłanie nadziei.