sobota, 29 marca 2008

O piękności niestworzona...


„O piękności niestworzona, kto Ciebie raz pozna ten nic innego kochać nie może. Czuję, że tonę w Nim jako jedno ziarenko piasku w bezdennym oceanie. Czuję, że nie ma ani jednej kropli krwi we mnie, która by nie płonęła miłością ku Tobie. Miłosierdzie Boże.” Tak pisała św. siostra Faustyna Kowalska w swoim „Dzienniczku”. Święto Miłosierdzia Bożego. Święto niezwykłe. Wyjątkowe. Święto w którym przenikają się dwie zupełnie odmienne rzeczywistości: grzech, z całym jego brudem i ohydą oraz łaska Boga, czystego i nieskalanego, który udziela się człowiekowi.
Boże Miłosierdzie wymyka się kryteriom naszego ludzkiego rozumowania. Jest ponad ludzką logiką. Bo oto zamiast sprawiedliwej kary za wszelkie zło swoich grzechów człowiek spotyka się z nieskończoną miłością Boga, która czeka, czeka nieustannie wypatrując marnotrawnych synów na drogach i bezdrożach świata. Każdy z nas dobrze zna obraz Jezusa Miłosiernego, każdy z nas słyszał o dziele siostry Faustyny. Każdy też zna modlitwę Koronki do Bożego Miłosierdzia, wielu odmawia ją nawet codziennie. A jednak w każdym z nas drzemie cichy sprzeciw wobec tak niezmiernej łaskawości Boga. Bo ten, który potrzebuje łaski, sam sobie nie wystarcza. Musi przyznać się przed Bogiem i sobą samym do własnej małości, słabości, kruchości. A to nie jest łatwe. Może dlatego wielu ludzi całymi latami unika konfesjonału. Bo tam trzeba stanąć takim, jakim się jest. Bez ubarwiania, bez duchowego makijażu, z całą swoją nędzą, z całym błotem swojego grzesznego życia. Trzeba odkryć najgorsze strony swojego ludzkiego istnienia. Przyjść do Ojca, jak syn marnotrawny, który przecież nie wyglądał jak książę, nie pachniał perfumami, był nędzarzem, zubożałym synem – ale właśnie synem miłosiernego Ojca. „Choćby grzechy wasze były jak szkarłat – nad śnieg wybieleją” – mówi Bóg do swojego ludu w proroctwie Izajasza. Nie ma takiego grzechu, nie ma takiego upadku, nie ma takiej moralnej nędzy, z którą Bóg by sobie nie poradził, z której człowiek z pomocą Bożej łaski nie mógłby się podnieść. Nie ma takiego dna, takiej depresji ludzkiego życia, która nie mogłaby zostać przez Niego przemieniona w życiodajne źródło łaski. Ale świat mówi nam dzisiaj coś innego. Dziś liczą się tylko ci, którzy są mocni, silni, samowystarczalni. Którym obce jest kajanie się przed kimkolwiek, którzy za nic mają czyjąś łaskę czy pomoc. Ktoś powiedział, że Bóg potrzebny jest tylko słabym. Można odwrócić to stwierdzenie i dojść do wniosku, że tylko ci, którzy widzą swoją słabość mogą w pełni otworzyć się na Boga, przyjąć Jego łaskę i miłość. Grzech, upadek, słabość nie jest jeszcze żadną tragedią. Tragedia zaczyna się wtedy, gdy człowiek zaczyna udawać, że nic się nie stało. Że tak naprawdę nie ma grzechów. Że nie potrzebuje Bożej łaski, nie potrzebuje sakramentalnej spowiedzi, sam może poradzić sobie ze swoim grzechem. W czasach oświecenia, kiedy posunięto się do negacji istnienia Boga, ktoś sformułował następujące pytanie: Skoro Bóg jest wszechmogący, to czy może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł unieść? Obrońcy wiary szybko odkryli zawarty w pytaniu logiczny błąd. Jednak można spróbować na to pytanie odpowiedzieć. Tak, Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie będzie mógł sam unieść. Co więcej, Bóg stworzył taki kamień. Jest nim każdy z nas. Bóg stworzył nas bez nas, ale nie zbawi nas bez nas. Jeżeli człowiek odrzuci Bożą miłość, jeżeli odrzuci Boże miłosierdzie, to Bóg, mimo nieskończonej miłości jaką ma dla każdego z nas, uszanuje wolny wybór człowieka. Nie zbawi go na siłę. A takich przykładów, niestety, nie trzeba dziś szukać daleko. Święto Bożego Miłosierdzia jest przede wszystkim wielkim Świętej Nadziei. Mówi nam, że Bóg zawsze czeka ze swoją miłością, że zawsze pragnie naszego dobra, naszego szczęścia.
Kościół w dniu dzisiejszym zastawia przed nami obficie stół Bożego słowa. W Ewangelii usłyszeliśmy historię Apostoła Tomasza, który nie chciał uwierzyć w zmartwychwstanie. Łatwo słysząc tę opowieść potępić Apostoła. A jednak, Tomasz uwierzył, a potem głosił Dobrą Nowinę o zbawieniu wszystkim ludziom, aż w końcu oddał życie za wiarę. Kiedy zobaczył Zmartwychwstałego Jezusa, mógł włożyć palec w miejsce gwoździ, mógł włożyć rękę do przebitego włócznią boku Jezusa, jednak Ewangelia nie mówi nic o tym, że tak się rzeczywiście stało. Tomasz usłyszawszy naganę Jezusa powiedział tylko jedno zdanie. Krótkie, ale zarazem niezwykle istotne, bardzo bogate w treść: „Pan mój i Bóg mój”. To zdanie, wyryte w sercu Apostoła, pozwoliło mu dalej iść przez życie, pozostać wiernym uczniem Chrystusa, uczynić Go Panem i Władcą swojego życia. A my? Jakże często namacalnie widząc cuda Bożej łaski, Bożej obecności wciąż nie potrafimy uwierzyć, wciąż nie potrafimy oddać sterów naszego życia Jezusowi, wciąż chcemy wszystko robić po swojemu, czasami tylko prosząc Boga, żeby przypadkiem nie poprzestawiał nam szyków, nie skomplikował życia. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego pod obrazem Jezusa Miłosiernego widnieje napis: „Jezu, ufam Tobie”. To właśnie ufność, całkowite zawierzenie wobec Jezusa, pozwala nam korzystać z Jego miłosierdzia. Ufać Jezusowi to znaczy wierzyć, że On mnie kocha, że pragnie mojego dobra. Ufać Jezusowi, to wierzyć, że droga, którą idę jest jedną z Jego dróg, choćby była ciężka, trudna, choćbym nieraz nie dawał rady, to jednak zawsze wiem, że nie jestem na niej sam, że jest przy mnie Jezus miłosierny, któremu w pełni ufam. Tylko ufność pozwala nam wyjść z naszego egoizmu. Bo egoizm, czyli zapatrzenie w siebie ma dwie strony: albo trwa się w micie własnej doskonałości, wielkości, świetności, albo jest się wpatrzonym w bagno swojego grzechu, spoza którego nie widać już żadnej nadziei na ratunek. Kiedyś otrzymałem taką zakładkę. Nie było na niej żadnego zdjęcia, obrazka, tylko napis: „Nie koncentruj się na ciemnościach, które cię atakuję. Patrz na Jezusa Chrystusa, który zaprowadzi cię do swojego Królestwa światłości”. Jezu, ufam Tobie! Jezu, wiem, że dla Ciebie nie są straszne moje najtajniejsze grzechy, te, których najbardziej się wstydzę. Jezu, wiem, że Ty masz moc, aby je odpuścić, raz na zawsze zniszczyć. Muszę tylko wyjść poza horyzont własnego „JA” i skoncentrować się na Tobie, wpatrywać się w Twoje miłosierne oblicze, w Twoje dobre oczy, w Twą przebitą gwoździem dłoń, którą błogosławisz temu, co we mnie dobre.

czwartek, 27 marca 2008

Błysk w oku

Ostatnio zauważam u różnych ludzi charakterystyczny błysk w oku. Nie umiem wyjaśnić, co to dokładnie oznacza. Dzieje się tak kiedy mówię jakieś kazanie czy konferencję, kiedy z kimś rozmawiam, czasami tak po prostu, bez okazji. Ten błysk oznacza, że dana osoba staje się otwarta na to co widzi, słyszy, czego doświadcza. Kiedy widzę w czyichś oczach taki błysk odczuwam jakiś rodzaj zadowolenia, bo wciąż często wydaje mi się, że to moja zasługa. Ale też czuję pewien lęk - bo skoro moje słowo wyda w sercu tej osoby konkretny owoc, to trzeba się zastanowić, czy jest to rzeczywiście słowo Boga.
To ciekawe, że Bóg stawia na naszej drodze ludzi, którzy ni stąd ni zowąd wiążą w jakiś sposób swój los z naszym, na dłuższą lub krótszą chwilę. Że nasze ścieżki w tajemniczy sposób się krzyżują wytwarzając więź. Ta więź nigdy nie jest celem sama w sobie, ale ma prowadzi do obopólnego rozwoju.
Kiedy widzę błysk w czyimś oku zdaję sobie sprawę, że ten człowiek staje się dla mnie pewnym zadaniem. Że Bóg chce mnie wykorzystać, aby coś temu człowiekowi przekazać. Nie wiem co, dlatego tym bardziej jestem zakłopotany. Ale zawsze Bóg jakoś sobie z tym wszystkim radzi. I zazwyczaj z całego zamieszania wychodzi konkretne dobro. Ciekawe też, że ten błysk w oku pojawia się w sytuacjach aż za bardzo zwyczajnych, prozaicznych, codziennych. I zawsze niezaplanowany, nieoczekiwany, nie wiadomo skąd.
Czasami mówię ludziom, że widziałem ten błysk w ich oczach. Podobno oczy są zwierciadłem duszy. Coś w tym chyba jest.
Warto długo spoglądać na znudzone twarze słuchaczy, żeby dostrzec błysk oka choćby jednego z nich.

niedziela, 23 marca 2008

Chrystus zmartwychwstał!

Alleluja!
Chrystus zmartwychwstał!
Wraz z Nim zmartwychwstała nasza nadzieja
tak mocno nadwątlona codzienną bieganiną,
szarzyzną i zwątpieniem w to, co wielkie.

Jakże wielka jest tajemnica Bożej mądrości,
skoro drogą do chwały jest krzyż,
do życia – śmierć,
a do wywyższenia – uniżenie.

Święta Zmartwychwstania są okazją
do przekazania najlepszych życzeń.
Niech Chrystus Zmartwychwstały
będzie naszą nadzieją.
Niech stanie się Drogą, Prawdą i Życiem
naszej codzienności,
która dzięki Niemu nigdy nie będzie już szara,
ale stanie się wiecznym świętowaniem,
celebracją obecności Niewysłowionego.

wtorek, 18 marca 2008

Krośnieńskie spotkanie wiary

Kilka refleksji po tegorocznym SMAPie. Było to moje dziesiąte Spotkanie Młodych. Jak każda inicjatywa duszpasterska, SMAP ma swoich zwolenników i przeciwników. Jedni i drudzy mają swoje racje. Ja należę do tych pierwszych. I to z kilku powodów. Po pierwsze sam w jakiś sposób wychowałem się na SMAPach. Odegrały one w moim osobistym życiu wiary dość ważną, choć może nie decydującą rolę. Pamiętam ze swoich lat szkolnych, a myślę, że pod tym względem niewiele się zmieniło, że osoby związane z Kościołem nie mają łatwego życia wśród rówieśników. Często trzeba dawać świadectwo o swojej przynależności do Chrystusa, co nie jest łatwe. Inni wmawiają takiemu człowiekowi, że jest w jakiś sposób nienormalny, niedzisiejszy, nieprzystosowany do życia w ciągle zmieniającej się rzeczywistości. I czasami ma się wątpliwości, czy może oni nie mają racji. I tutaj jest wielka moc Spotkania Młodych. Bo nagle ten osaczony przez innych młody człowiek zauważa, że nie jest sam. Że takich jak on, Bożych "wariatów" jest wielu. Że warto płynąć pod prąd, mimo obmów, przeciwności, czasem nawet odrzucenia. I że nagrodą jest sam Jezus Chrystus, Pan, Zbawiciel i Jedyna Nadzieja ludzkości.
Człowiek, zwłaszcza młody, rzucony w wir brutalnej rzeczywistości może i powinien dawać świadectwo o Chrystusie. Jednak nie uda mu się to, jeśli nie będzie trwał we wspólnocie - we wspólnocie z Jezusem i z innymi uczniami, takimi jak on sam. I tutaj jest wielka moc takich inicjatyw jak Spotkanie Młodych.
Innym, niepodważalnym argumentem za SMAPem są rozweselone Bożą radością oblicza uczestników, którzy doskonale wiedzą, że SMAP jest czymś dobrym i na pewno pojadą za rok.

Tragedia Judasza

Liturgia słowa ostatnich dni mówiąc nam o ostatnich dniach z życia Jezusa, stawia przed naszymi oczyma postać niezwykle tragiczną: postać Judasza. Zechciejmy przez chwilę zastanowić się nad losem ostatniego z Dwunastu apostołów Jezusa.
Judasz był apostołem. Jednym z najbliższych uczniów Jezusa. Wspólnota darzyła go zaufaniem, bo to jemu powierzono opiekę nad trzosem. Podobnie jak inni apostołowie Judasz przez trzy lata trwał w szkole Jezusa, słyszał większość jego nauk, widział większość cudów, był otoczony Jezusową miłością i troską. Tak jak inni, Judasz zostawił wszystko, by pójść za Jezusem. Podobnie jak oni był wysyłany na głoszenie nauki, prawdopodobnie wielu dzięki jego słowom uwierzyło w Jezusa, wielu też uzdrowił w Jego imię. Był wybrany. Posłany. Umiłowany.
Jednak coś w nim zaszwankowało. W głębi serca Judasz przeżywał pewne rozdarcie, jakąś rysę, która stała się zarzewiem czegoś znacznie większego, ogromnej tragedii tego Apostoła. Być może wiązał z Jezusem osobiste nadzieje. Pragnął, aby Jezus skorzystał z nadarzających się okazji do tego, by stać się królem, by stanąć na czele Izraela, przejąć władzę w państwie, uniezależnić się do Rzymian. Wtedy pewnie i Judasz zyskałby jakąś intratną pozycję. Niezależnie od tego, co kierowało Judaszem, z pewnością można powiedzieć, że jego dramat zaczął się w momencie, gdy przestał pełnić Bożą wolę a zaczął żyć po swojemu. Może wydając Jezusa Żydom liczył na to, że Zbawiciel w trudnej sytuacji w końcu użyje swej niezwykłej mocy, by wyzwolić się, pokonać wroga, pokazać, kto tutaj rządzi. Stało się jednak inaczej. Zrozpaczony Judasz widząc, że Jezusa czeka śmierć, w pewien sposób żałował za swój grzech. Można powiedzieć, że nawet bardzo żałował. Zapłatę zdrady oddał arcykapłanom, rzucając im pod nogi trzydzieści srebrników, które otrzymał za wydanie Jezusa. Jednak nie stać go było na to, by spojrzeć Jezusowi w oczy, by uklęknąć pod krzyżem jak setnik, by gorzko zapłakać, jak Piotr. Wolał po swojemu załatwić sprawę. Jak mówi Ewangelista – poszedł i powiesił się.
Kiedy Leonardo da Vinci malował swój najsłynniejszy obraz, „Ostatnią wieczerzę”, długo szukał ludzi, którzy mogliby pozować do tego wielkiego dzieła i przez to zostać uwiecznieni na płótnie jako uczestnicy tego niezwykłego wydarzenia Wielkiego Czwartku. Artysta zaczął od namalowania postaci Jezusa. Znalazł odpowiedniego modela, którego twarz była najbliższa wyobrażeniom malarza o twarzy Jezusa: pełna ciepła, blasku, wewnętrznej harmonii, pełna czystości, subtelności. Po kilku latach, kończąc dzieło Leonardo zaczął przemierzać podmiejskie slumsy w poszukiwaniu modela odpowiedniego do odtworzenia postaci Judasza. Szukał długo, bo trudno było znaleźć twarz tak nikczemną, by odpowiadała wyobrażeniu twarzy zdrajcy. W końcu znalazł odpowiednią osobę. Kiedy artysta dokończył dzieła, model powiedział: „Kiedyś tu już byłem”. „Niemożliwe – odpowiedział malarz – nigdy wcześniej cię nie widziałem”. „Ależ tak – odrzekł model – pozowałem ci, kiedy malowałeś postać Jezusa”.
W każdym z nas drzemie takie podwójne podobieństwo. Każdy z nas ma szansę stać się dobrym i złym. Naśladować Jezusa, albo dzielić los Judasza. Przywykliśmy do traktowania Judasza jako synonim zła i nikczemności. Tymczasem, kiedy głębiej wnikniemy w tekst Ewangelii widzimy, że tak naprawdę było w nim wiele dobra. Ale nie dorósł do podstawowego i najważniejszego warunku bycia uczniem Jezusa: nie potrafił podporządkować swojego życia woli Zbawcy. Nie potrafił oddać Mu sterów swojej ludzkiej egzystencji. Nie potrafił zaufać Jezusowi, oddać Mu siebie w miłości i poddaniu.
Jak często jesteśmy podobni bardziej do Judasza niż do innych apostołów. Jakże często realizujemy tylko swoją wizję, swój plan działania, nie zapytawszy nawet Jezusa, czy On tego chce?
U progu świąt paschalnych prośmy naszego Pana, aby nieustannie otwierał nasze serca na swoją łaskę, byśmy potrafili poprzez łzy pokuty powracać do Niego z najdalszych nawet stron, abyśmy kształtowali w sobie Boże podobieństwo poprzez karmienie się Jego Słowem i Ciałem.

środa, 12 marca 2008

Ze śmierci do życia

Każdy z nas spotkał się z rzeczywistością śmierci. Przeżywamy śmierć naszych bliskich, słyszymy o śmierci znanych aktorów, polityków. Media nieustannie zalewają nas informacjami o śmiertelnych zamachach, wypadkach, katastrofach, klęskach żywiołowych i wojnach. Można powiedzieć, że zewsząd da się odczuć złowrogi powiew śmierci, która przypomina nam po cichu, że kiedyś nadejdzie i nasza kolej, i nasz moment odejścia z tego świata. Bo też każdy z nas na pewno kiedyś umrze. Różnimy się pod tym względem jedynie czasem, okolicznościami, sposobem śmierci, jednak sama śmierć jest faktem, który niechybnie nastąpi.
Łazarz umarł. Po nieudanej walce z trawiącą go chorobą oddał ostatnie tchnienia. Nie pomógł nawet posłaniec wysłany do Jezusa z informacją o chorobie. Łazarz umarł i został pogrzebany. W kulturze żydowskiej pogrzeb następował na krótko po zgonie, ze względu na gorący klimat, jednak żałoba trwała jeszcze długo po pochówku. Tydzień po śmierci człowieka był czasem opłakiwania go, czasem, w którym wszyscy znajomi i przyjaciele rodziny przychodzili, aby jednoczyć się w bólu z bliskimi zmarłego. Cztery dni po śmierci Łazarza przyszedł także Jezus. Marta, siostra zmarłego wyszła Mu na spotkanie. Zamiast powitania Jezus usłyszał pewien zarzut: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Możemy wyobrazić sobie co kryło się w tych słowach: Jezu, gdzie byłeś, kiedy umierał Twój przyjaciel? Dlaczego zwlekałeś z przybyciem tutaj, przecież przekazano Ci wiadomość o chorobie Łazarza? Dlaczego nie przyszedłeś, aby go uzdrowić? Dlaczego nie sprawiłeś, choćby na odległość, aby on nie umarł? Dlaczego pozwoliłeś mu odejść? Słowa pełne bólu, rozpaczy, żalu. Słowa jakże nam bliskie wobec utraty ukochanej osoby. Zauważmy, że Jezus nie gani Marty, nie wyrzuca jej małej wiary, ale przeciwnie – jednoczy się z jej cierpieniem. Jest blisko osób pogrążonych w żałobie. Sam ją przeżywa – Ewangelia mówi, że na widok grobu Łazarza Jezus wzruszył się w duchu i rozrzewnił, a następnie zapłakał. Wzruszenie Jezusa, spowodowane utratą przyjaciela przybiera fizyczny kształt ludzkich, Jezusowych łez. Aż Żydzi, którzy to widzieli stwierdzili: „Oto jak go miłował”. Nad grobem Łazarza Jezus jawi się nam jako prawdziwy człowiek – z krwi i kości, zdolny do głęboko ludzkich uczuć.
Jednak w tym samym miejscu Jezus manifestuje swoje Bóstwo. Historia Łazarza nie kończy się przy grobie w Betanii. Jezus czyni cud. Łazarz wychodzi z grobu żywy, ku zdziwieniu i radości wszystkich, którzy go opłakiwali. Miłość Jezusa ma moc wskrzesić umarłego, przywrócić do życia z najbardziej nawet głębokiej śmierci.

Opowieść o wskrzeszeniu Łazarza ma swoje drugie dno, że nie jest tylko historycznym opisem jednego dnia z życia Jezusa, ale ma swój ukryty cel. Łazarz jest obrazem człowieka pogrążonego w grzechach, zanurzonego w śmierci, która jest skutkiem grzechu. Łatwo pomyśleć tutaj o osobach pogrążonych w przeróżnych nałogach: grzechach, które prowadzą do duchowej śmierci, wykorzeniają wiarę, zabijają nadzieję, osłabiają miłość… Jednak nie myślmy, że jesteśmy bez zarzutu, jeśli grzechy nałogowe nas nie dotyczą. Każdy człowiek od grzechu pierworodnego jest niewolnikiem grzechu, jest związany przez grzech, tak jak Łazarz był związany śmiertelnymi płótnami. I tutaj nasuwa się pierwszy, niezwykle odkrywczy wniosek: „Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza”. Tak, Bóg kocha każdego z nas, kocha każdego grzesznika. Do każdego z nas odnosi się to wszystko, co Jezus odczuwał wobec Łazarza. On wzrusza się widząc naszą sytuację, rozrzewnia, może nawet płacze nad nami. On też jest tym, który ma władzę powiedzieć każdemu z nas: „Łazarzu, Krzysztofie, Mario, Anno – wyjdź na zewnątrz!” i sprawić, że na nowo będziemy cieszyć się utraconym Bożym życiem, wolni od grzechu i śmierci, że usłyszymy nad sobą Boży głos, który słyszał w proroczej wizji prorok Ezechiel: „Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój!” Może warto się teraz zastanowić: jakie są nasze groby? Ile ich jest? Groby naszego zadowolenia z siebie, pościgu za sukcesem, pieniądzem, karierą. Groby naszej nienawiści, zaciekłości, zatwardziałości. Groby naszych niepokojów i obaw. Groby naszego egoizmu i samowystarczalności. Czasem może groby naszych martwych sumień. Ile jeszcze kazań, modlitw, rekolekcji, Wielkich Postów potrzeba, abyśmy w końcu zauważyli te wszystkie groby, w które wpędzili nas inni ludzie, albo w które sami weszliśmy. Łazarz wyszedł na wezwanie Pana. A my – jakże często wolimy pozostać w tych naszych grobach. Bo przecież jest nam w nich całkiem wygodnie. Bo się do nich przyzwyczailiśmy, tak, że czasami wydaje się nam, że my i nasz grób to to samo. A Jezus woła, woła, abyśmy poszli ku pełni życia, życia z Nim.

wtorek, 11 marca 2008

Spotkanie Młodych - Spotkanie wiary...

Już w piątek wyjeżdżam na kolejne w moim życiu Spotkanie Młodych Archidiecezji Przemyskiej. I w związku z tym dociera do mnie pewna refleksja. Po co właściwie tam jadę?
Na SMAP-ach zazwyczaj są bardzo różni ludzie. Spróbuję określić ich w kilku grupach.
Ludzie, delikatnie mówiąc, przypadkowi, dla których SMAP jest przede wszystkim okazją do wyrwania się z domu, spróbowania życia na własną rękę, uwolnienia się od rodziców, nauczycieli. Ci ludzie są pewnym zadaniem. Choć nie jadą na Spotkanie wiary, jadą na SMAP, który może się dla nich w Spotkanie wiary przemienić.
Druga grupa to ludzie związani z różnymi ruchami i wspólnotami kościelnymi. Jednak nie jadą oni do Krosna, aby wzmocnić swoją wiarę, ale przede wszystkim po to, by spotkać swoich przyjaciół, znajomych z różnych stron diecezji, dowiedzieć się, co u nich słychać, porozmawiać, pocieszyć się możliwością bycia razem.
Trzecie grupa to osoby, które jadą na SMAP, żeby spotkać Jezusa. Także Tego, obecnego we wspólnocie, ale przede wszystkim Jego. Oni chcą umocnić swoją wiarę, zbudować nadzieję, pogłębić miłość. SMAP jest dla nich przede wszystkim okazją do głębszego przeżywania swojego chrześcijaństwa.

W jakiej grupie ja się znajduję?

Ale to nie jedyne, a co więcej, nie najważniejsze pytanie. Drugie jest znacznie bardziej istotne: czy wiem, że spotkam na SMAP-ie wszystkie trzy wyżej wymienione grupy ludzi, i czy zdaję sobie sprawę, że do każdej z nich jestem w jakiś sposób posłany? Może Jezus chce, aby dzięki mojej czy Twojej obecności, drogi Czytelniku ktoś zmienił "swoją" grupę, odkrył najgłębszy sens Spotkania Młodych - dostąpił Spotkania wiary?

SMAP jest nam dany, ale przede wszystkim jest nam zadany. Niektórzy mówią, że to niepotrzebny spęd, możliwość manifestacji różnych szumowin, niepotrzebne zamieszanie. Ja tak nie uważam. Bo Spotkanie wiary, doświadczenie, jak wielu jest młodych ludzi, którzy pragną kroczyć za Chrystusem, daje niesamowitą moc do działania, do ciągłego podnoszenia się z własnych niedociągnięć i powstawania wciąż na nowo na drodze z Jezusem.

A zatem, do zobaczenia w Krośnie.

wtorek, 4 marca 2008

Niewidomy od urodzenia

Ostatnio słuchałem wielu konferencji ojca Augustyna Pelanowskiego. Jego niezwykła metoda interpretacji Pisma Świętego zainspirowała mnie do głębszego przyglądnięcia się niedzielnej Ewangelii. I faktycznie – na wiele rzeczy Pan Bóg otworzył mi oczy dzięki opowieści o niewidomym od urodzenia.
Należy zacząć od tego, że w Piśmie Świętym nic nie jest przypadkowe: żadne słowo, pytanie, stwierdzenie. Czasami nawet brak jakiegoś słowa, niedopowiedzenie sprawia, że głębiej możemy wniknąć w sens tekstu. Ewangelia Janowa jest jednym z najbardziej jaskrawych przykładów takiej ważkości słów. Powstała najpóźniej, jest najbardziej teologiczna, język w niej użyty jest najpiękniejszy ale też najbardziej tajemniczy. Jednym słowem Jan zawarł głęboką treść w każdym słowie swojej Ewangelii.

Jezus splunął na ziemię, uczynił błoto ze śliny i nałożył je na oczy niewidomego, i rzekł do niego: «Idź, obmyj się w sadzawce Siloam» ‑ co się tłumaczy: Posłany. On więc odszedł, obmył się i wrócił widząc. (J 9,6-7)

Ciekawe, że Jezus, dla którego uzdrowienie na odległość czy w tłumie nie stanowiło większego problemu tutaj stosuje tak karkołomne i powiedzielibyśmy dzisiaj niehigieniczne praktyki. Wniosek jest prosty: chce nam coś przez to powiedzieć. Jezus splunął i zaczął grzebać w swojej ślinie, potem nałożył swoją ślinę zmieszaną z prochem ziemi na oczy niewidomego. Totalny brak estetyki. Można by się nawet wzdrygnąć na taki widok. Że też nikt nie zaprotestował. A jednak. Błoto nałożone na oczy. Brud, nieprawość, grzech – zanim wejdzie się w światłość, trzeba zobaczyć grzech. „Grzech mój jest zawsze przede mną” (Ps 51). Fizycznie, namacalnie, dotykalnie. Tak blisko oczu, że nie można go nie widzieć. Pierwszy etap uzdrowienia. Pierwszy szczegół.
Drugi szczegół. Sadzawka Siloam, to znaczy „Posłany”. Cóż to za nazwa dla sadzawki? Chyba nikt nie wpadłby na to, żeby nazwać jakiś zbiornik wodny w ten sposób. Owszem, Solina, Śniardwy, Hańcza. Ale Posłany? Dla mnie wyjaśnienie jest proste. Ludzie pytają: dlaczego muszę się spowiadać? czy Jezus nie mógłby odpuścić mi grzechy bez pośrednictwa drugiego człowieka? Owszem, mógłby. Tak samo jak mógłby otworzyć oczy bez błota i sadzawki. Ale tego nie robi. Każe iść do tego, który jest posłany. Posłany do tego, aby odpuszczać grzechy. Przy czym ciekawe jest też określenie natury tego Posłanego. Nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Woda w sadzawce nie było szczególnie czysta, ożywcza, smaczna. Przynajmniej Ewangelia nic o tym nie mówi. Jej tajemnica tkwiła w tym, że była Posłanym – Siloam. Wybranym przez Boga. Że Jezus wybrał właśnie tę sadzawkę spośród tysięcy innych, po ludzku może takich samych, albo nawet lepszych sadzawek do realizacji swojej misji uzdrowienia niewidomego.
Trzeci szczegół. Świadectwo wiary uzdrowionego. On wie, że to Jezus go uzdrowił, nie błoto i nie sadzawka. A jednak aż trzykrotnie Ewangelia podaje historię jego uzdrowienia: „Położył mi błoto na oczy, obmyłem się i widzę” (J 9,15). Po co? Wystarczyło przecież napisać: „Opowiedział im, jak został uzdrowiony”. Przypadek? Przypadki występują wyłącznie w gramatyce. A jeśli coś jest szczególnie ważne i warte zapamiętania, to się to powtarza. Taktyka stara jak świat i wciąż aktualna (patrz: reklamy telewizyjne).
I na koniec krótka refleksja. Często proszę Jezusa, żeby otworzył mi oczy, żeby prowadził mnie drogą swojej światłości. A jednocześnie tak bardzo nie podoba mi się to nakładanie błota na oczy...