wtorek, 29 stycznia 2013

Jakość


Sporo się ostatnio mówi o tym, że jakość jest ważniejsza od ilości. Że należy szukać głębi, unikać powierzchownych form. Ale chyba wciąż za mało, bo kiedy się tak rozglądnąć dookoła, to jakość wciąż nie może się przebić przez codzienny festiwal tandety i bylejakości.

Dowód? Bardzo proszę. Wystarczy wybrać się na jakieś spotkanie, rekolekcje. A potem skrzętnie notować, czego dotyczyć będą pytania osób, które nas o to spotkanie czy rekolekcje zagadną. Mam wrażenie, że naczelne miejsce w naszym myśleniu o Kościele, Ruchu czy formacji nadal zajmuje ilość. Ile osób było na spotkaniu? Ile małżeństw pojechało na rekolekcje? Ilu młodych przystąpiło do rekolekcyjnej spowiedzi? Ile, ile, ile...

Poniekąd jest to zrozumiałe: jakość znacznie trudniej zmierzyć. Liczba to jakiś konkret, łatwo mierzalny, łatwo weryfikowalny. Ale niestety (a może właśnie „stety") nie najważniejszy. Przyzwyczailiśmy się do statystyk, których z uporem maniaka żądają od nas różnej maści urzędy cywilne czy kościelne. Obserwujemy wzrosty i spadki frekwencji na niedzielnej Mszy świętej, ilości nowych kleryków czy sióstr zakonnych. Mówmy jak jest: kochamy statystyki. Zwłaszcza jeśli są w stanie uspokoić nasze sumienie, bo z roku na rok jest coraz więcej, a jeśli zdarzy się mniej - to przecież nie tylko u nas i tak naprawdę nie ma się czym przejmować. Jak łatwo zatracić w tym rozgardiaszu to, co najważniejsze?

Nie czas i nie miejsce na analizę różnorakich braków jakości na naszych spotkaniach czy rekolekcjach. Zresztą taką analizę każdy po winien przeprowadzić indywidualnie, w ramach namiotu spotkania czy rachunku sumienia. Ale może spróbujmy odnieść się do spraw najbardziej podstawowych: naszego własnego minimalizmu i powierz chowności. Jakie są nasze rozmowy? Jaki styl naszych wzajemnych odniesień. Lubię oglądać serial Telewizji Polskiej – „Czas honoru”. Nie tylko dla pięknych patriotycznych postaw, które prezentuje. Tak że dla stylu bycia tamtych ludzi. Dla rzeczywistości, którą można okre ślić mianem klasy. Oni coś sobą prezentowali. Nie byli idealni, byli jak my – zdolni do wielkich poświęceń i wielkich bezeceństw. Ale mieli w sobie to coś. I jakkolwiek tego nie nazwiemy – klasa, kultura osobista, wierność zasadom – jest to coś, co sprawia, że warto wierzyć w człowieka.

Wiele się złożyło na to, że tamten świat gdzieś zaginął. Eliminacja tych, którzy byli jego nośnikami – polskiej inteligencji w czasie II wojny światowej, cała epoka komunizmu, a wraz z nią, jak pisał Herbert w „Potędze smaku” – „składnia pozbawiona urody koniunktiwu”. W końcu współczesność, która często wydobywa z człowieka to, co w nim najgorsze: egoizm, zakłamanie, walkę szczurów i zaganianie, w którym trudno o czas na refleksję i w ogóle na to, co niematerialne.

Tak czy inaczej, to właśnie my, ludzie Ruchu, ludzie Nowej Kultury, winniśmy w sobie wskrzeszać tę klasę, tę jakość. Gwarantuję z własnego podwórka – nie jest to łatwe. Bo też przesiąkliśmy stęchlizną bylejakości i z natury wybieramy to, co najłatwiejsze nie dbając o jakość.

Na początku napisałem, że ilość jest łatwiejsza do zmierzenia i sprawdzenia. Ale to nie jest cała prawda. Kto stawia na ilość, wykazuje się krótkowzrocznością, która bywa opłakana w skutkach. Bo jakość wygrywa na długich dystansach. Tam, gdzie giną statystyki, czas jest najlepszym weryfikatorem jakości. Kto stawia na jakość jest typowym długodystansowcem. A to wymaga i cierpliwości, i rezygnacji z oglądania owoców – bo może nie będą aż tak spektakularne albo nie pojawią się od razu – za to będą trwałe. Trzeba sobie powiedzieć jasno – każdy kompromis w sprawie jakości jest jakąś przegraną człowieka. Bo człowiek powołany jest do rzeczy wielkich – najlepszych jakościowo. Nie bójmy się zatem popracować na własną jakością. Tak wykuwa się świętych.

Tekst ukazał się w 183. numerze "Wieczernika"

piątek, 25 stycznia 2013

Misja Ananiasza

Święto nawrócenia Apostoła Narodów, które dzisiaj przeżywamy, jest dniem, w którym słyszymy o pewnym człowieku, uczniu - jak nazywa go św. Łukasz w Dziejach Apostolskich. Wiemy o nim tylko tyle, że miał na imię Ananiasz. Biblia mówi o nim jedynie w związku z nawróceniem św. Pawła. Otóż właśnie Ananiasz został posłany przez Boga, aby wyjaśnić oślepionemu od trzech dni Szawłowi znaczenie tego, co go spotkało. Misja Ananiasza zaczyna się i kończy w momencie, gdy faryzeusz Szaweł, ten, który jeszcze niedawno zgodził się na śmierć Szczepana, "siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich" (Dz 9,1) - dowiaduje się o swoim powołaniu i przyjmuje chrzest.
Choć św. Łukasz nie mówi zbyt wiele o Ananiaszu, pokazuje jego niepokój i lęk. Ananiasz wie, kim jest Szaweł. Wie, co może mu zrobić, jak może zakończyć się jego misja. Wie, że może kosztować go życie. Jest jednak posłuszny nakazowi Pana. Tutaj dotykamy istoty wiary - człowiek wierzący dowierza bardziej słowu Pana niż własnym przypuszczeniom, obawom, kalkulacjom, czy wręcz: faktom. Obojętnie czy z sercem na ramieniu, czy pełen odwagi wynikającej z ufności usłyszanemu słowu - Ananiasz idzie na ulicę Prostą i wypełnia swoją misję, zgodnie z poleceniem Pana. Wierzy tak głęboko, że nie potrzebuje dodatkowych dowodów przemiany faryzeusza. Od razu nazywa go bratem. Przedstawia się, jako ten, którego przysłał Pan Jezus i udziela chrztu. Utracony wzrok przywraca Szawłowi Ktoś inny, Ten, który potrzebował Ananiasza, który zaprosił go do współpracy.
Niesamowite w misji Ananiasza jest jednak nie tylko jego posłuszeństwo. Warto zauważyć, że Biblia w żadnym innym miejscu o nim nie wspomina. Pokazuje go w tej jednej jedynej sytuacji. Można powiedzieć, że na kilkadziesiąt minut historia zbawienia spotyka się z historią życia Ananiasza. Misja, której tak się obawiał była najważniejszą misją w jego życiu. Czy mógł to przewidzieć? Z pewnością nie. Ale tak właśnie było. Choć to Paweł głosił Ewangelię, stał się Apostołem Narodów, to jednak nie byłoby Pawła gdyby nie Ananiasz - prosty uczeń Pański z Damaszku.
Każdy z nas może być Ananiaszem. Ile czasu tracimy na rozważanie o sensie własnego życia, na zastanawianiu się, czy to, co w tym życiu najważniejsze jest już dawno za nami, czy też dopiero nadejdzie? Ananiasz nie miał takich dylematów. A już na pewno do niczego nie były mu potrzebne. Był po prostu otwarty na to, co Pan Bóg miał mu do powiedzenia. I ta otwartość pozwoliła mu nie przespać najważniejszej misji w jego życiu. Przypuszczalnie Ananiasz miał okazję, żeby ucieszyć się owocami swojego zadania. Pewnie żył jeszcze na tyle długo, by być świadkiem dokonań Pawła. Ale przecież, nawet gdyby umarł wkrótce po wydarzeniu z Damaszku, w niczym nie umniejszyłoby to jego misji.
Ananiasz uczy nas tego, że warto być wiernym w małych rzeczach. Właściwie, nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Ale to wystarczyło, by zapoczątkować całą lawinę wydarzeń. Być Ananiaszem to po prostu robić swoje. Nie szukać własnej wielkości, umieć cieszyć wielkością tych, dla których samemu było się kiedyś drogowskazem. Cieszyć się sukcesami ucznia, może nawet bardziej niż własnymi.
Ananiasz może i powinien inspirować. I dobrze, że jest dzisiejsze święto. Że raz do roku mamy okazję w cieniu wielkiego Apostoła zobaczyć tego prostego sługę Pana. Zobaczyć i zachwycić się jego osobą.

czwartek, 24 stycznia 2013

Historia stołu


W każdy pierwszy piątek miesiąca odwiedzam chorych z Najświętszym Sakramentem. Jedną z moich stałych penitentek w tym dniu jest pani Maria. Mocno po osiemdziesiątce, siwa, gładko przyczesana fryzura i filuterny uśmiech na zoranej zmarszczkami twarzy. Zawsze towarzyszy jej parę lat młodsza sąsiadka. Najpierw się modlimy, potem czas na sakramenty. U pani Marii nie wolno się śpieszyć, więc po pobożnej części spotkania siadam w bujanym fotelu i rozmawiamy. Pomimo swoich kilkunastu lat do setki pani Maria ma niesamowite poczucie humoru: „Proszę księdza, za miesiąc koniec karnawału, więc będę się miała z czego spowiadać”.

Dziś było inaczej – bardziej refleksyjnie. Może przez przedwiosenną szarugę. Nawet kanarek nie chciał śpiewać tylko w rogu klatki czyścił pióra i nieco zdziwiony przypatrywał się całemu zajściu. Pani Maria opowiadała o swoim mężu, alkoholiku, zmarłym wiele lat temu. Opowiadała ciepło, dobrze, bez żalu. „Oni mnie tutaj na mnie w kamienicy krzyczą, bo zawsze dam tym pijaczkom parę złotych. To tacy nieszczęśliwi ludzie”. Z podziwem słuchałem podobnych słów pochodzących z ust kobiety, która tak wiele wycierpiała przez chorobę męża. „On chciał być dobry, tylko nie umiał, proszę księdza”. I tak doszliśmy do historii stołu. „Proszę księdza, jeden Pan Bóg wie, ile wódki się nad tym stołem przelało. Mąż spraszał swoich kolegów i pili bez umiaru. A dziś... Dziś na tym stole przychodzi do mnie Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Jak to w tym życiu jest?”

Przypadek pani Marii nie jest odosobniony. Jednak Bóg dał jej rzadki dar zwracania uwagi na rzeczy najprostsze, zwyczajne. Ot, zwykły mebel. Okrągły blat, chwiejąca się ze starości noga. I ludzka pamięć. Historia stołu. Jak nie wspomnieć przy tej okazji słów św. Pawła: „Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska?” (Rz 5,20). Po raz kolejny, dzięki pani Marii i jej staremu meblowi zderzyłem się z tym niezwykłym duetem, tak bardzo do siebie nie pasującym a przez to tajemniczo komplementarnym – z ludzkim grzechem i Bożą mocą.

Człowiek chce uciec od grzechu. Chce zapomnieć o tym, co bolesne, często nawet woli udawać, że nic się nie stało. Przekłamać fakty, sfałszować rzeczywistość. Boi się wejść w otchłań własnego zła, własnej słabości, ułomności. Woli karmić się mirażami rzekomej wielkości własnej i samowystarczalności. I to jest największa tragedia ludzkiego losu – pycha, ucieczka od prawdy. A przecież prawda, choć smutna – wyzwala. Domyślam się, że pani Maria wiele razy patrząc na stół widziała swojego pijanego męża, przed którym nieraz musiała uciekać do swojej mamy. A jednak postanowiła go zachować. Nie wykorzystała pierwszej okazji, żeby przerobić go na energię cieplną w kaflowym piecu. Choć może tak byłoby łatwiej. Przykryła go białym obrusem i co miesiąc w pierwszy piątek czeka, żebym gdy przyjdę położył na nim Ciało Chrystusa. Robi to z taką atencją i świadomością, że postanowiła przekazać mi historię stołu. Bez łez i patosu, którym może tchnie niniejszy tekst. Po prostu – z ufnością i modlitwą za zmarłego męża, który przecież był dobrym człowiekiem...

Na odchodne dostaję od pani Marii i jej sąsiadki dwie gorzkie czekolady. Po jednej od każdej z nich. „Gorzka czekolada jest zdrowa, proszę księdza”. Jak gorzka prawda, która niesie ze sobą słodki smak czekolady.

Tekst ukazał się w 185 numerze "Wieczernika"

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Beton


Tytuł może mało poetycki, ale i temat nieco siermiężny. Chciałbym poświęcić ten wpis rzeczywistości trudnej, którą z biegiem lat postrzegam coraz bardziej jako element życia wielu wspólnot, także wspólnot Ruchu Światło-Życie.
Słyszałem ostatnio opowieść pewnego księdza, który po rozpoczę­ciu pracy w nowej parafii spotykał się z dwoma rodzajami reakcji: „Tego u nas nigdy nie było" i „Tak zawsze u nas było". To nieco hu­morystyczny obraz tego, jaki jest człowiek. Kochamy schematy.
Pamiętam jak podczas pewnych rekolekcji cała kilkudziesięciooso­bo­wa wspólnota miała problemy ze skupieniem w czasie Namiotu Spo­tkania, bo prowadzący nie zadbali, by przy ołtarzu znalazła się za­palo­na świeca. A przecież zawsze tak było i generalnie bez świecy spotka­nie z Panem Bogiem w modlitwie indywidualnej to już nie to samo. W końcu w akcie desperacji ktoś z organizatorów chcąc urato­wać sy­tuację rzucił się w kierunku prezbiterium i zapalił jedną ze świec ołta­rzowych. I cała wspólnota mogła się wreszcie skoncentrować.
Skąd rodzi się w nas taki beton? Jak to jest, że ulegamy schema­tom, że nie potrafimy bez nich żyć?
Chodzi chyba o poczucie bezpieczeństwa. Uznajemy, że stary, sprawdzony schemat uchroni nas przed czymś, czego skutków nie po­trafimy przewidzieć. Trzeba powiedzieć, że schematy w jakiś sposób odpowiadają naszej mentalności. Z wiekiem człowiek jest coraz mniej zdolny do przemian. „Starych drzew się nie przesadza". Z upływem lat coraz łatwiej o schematy, a coraz trudniej o spontaniczność. Ktoś powie - przecież to normalne. A jednak betonowy mur skutecznie blokuje wszelkie porywy Ducha. Zauważmy, że wielu duchowych gi­gantów rozpoczynało swój marsz ku wielkości w podeszłym wieku. Żeby wspomnieć tylko Abrahama, Mojżesza, czy św. Piotra, który u schyłku życia dał się zaskoczyć Panu.
Oczywiście, nie wszystko co spontaniczne, jest dobre i nie każdy schemat jest zły. Jednak jeśli schemat przestaje służyć ludziom, a ludzie zaczynają służyć schematom - powstaje beton. Kochamy nasz beton, świetnie się do niego dopasowujemy, zastygamy w nim i wyda­je nam się, że to jest najlepszy sposób na przetrwanie. Czasami jeste­śmy jak owad w bursztynie, który owszem, przetrwał tysiąclecia, ale nie ma w nim życia, nie mówiąc o owocach jego istnienia. Nasza be­tonowa rzeczywistość nie przeszkadza nam w podziwianiu tych, którzy nie bali się w swoim życiu betonu kruszyć: świętych, bohaterów, ludzi, którzy zmienili świat wokół siebie. Byleby tylko nie próbowali zmienić nas. Byleby nie chcieli zniszczyć się naszego betonowego mieszkanka.
Zabawne jest wprowadzanie czegoś nowego w życie wspólnot Ru­chu. Za każdym razem jest podobnie: najpierw - święte oburzenie, że ktoś ośmiela się beton wiercić. Potem powoli zaczynamy się przeko­nywać do nowej formy. A po jakimś nowa forma stygnie stając się nowym betonem nie do rozkucia.
Dlaczego beton jest niebezpieczny? Bo nie ma w nim żadnego ru­chu. A przecież Oaza to ruch. Beton jest zaprzeczeniem istoty Oazy. Ruch jest rzeczywistością, która ulega nieustannym przemianom. Oczywiście, fundament jest trwały: opieramy się na niezmienności Boga. Forma jednak ulega ciągłym modyfikacjom. I to jest ten ruch, który daje życie, pozwala oddychać, wnosi powiew świeżości. Czasa­mi zastanawiam, czy dzisiejszy Ruch Światło-Życie jest tą samą rzeczy­wistością, którą był kilkanaście lat temu, kiedy zaczynałem swoją przy­godę z Oazą. Oczywiście, że nie. Gdzie nie spojrzeć, prócz podo­bieństw dających przekonanie, że to wciąż ten sam Ruch, widać wiele różnic, wiele nowych elementów świadczących o rozwoju, o tym, że charyzmat przekazany przez Ojca Franciszka coraz bardziej i dobitniej się realizuje w życiu konkretnych wspólnot. Przypuszczam, że ktoś, kto jeszcze kilka lat temu aktywnie uczestniczył w życiu Ruchu, potem jednak sfolgował, dziś - gdyby chciał wrócić - zastałby bliżej nieznaną rzeczywistość, w której na pewno niełatwo byłoby mu się odnaleźć.
Co zatem robić? Kruszyć beton. W sobie i wokół siebie. Chociaż jest to trudne i bolesne. Chociaż wymaga wejścia na drogę cierpienia, fałszywych oskarżeń, pomówień... A wtedy beton paradoksalnie sta­nie się przyczyną naszego uświęcenia, tak jak przeklęta ziemia Golgo­ty została uświęcona i przemieniona, gdy wbito weń krzyż z powieszo­nym nań Boskim Skazańcem.
Tekst ukazał się w 184 numerze "Wieczernika"

sobota, 5 stycznia 2013

Przybyli oddać Mu pokłon

Epifania jest świętem niezwykle bogatym w treść teologiczną. Wielość obrazów i znaczeń jest przedmiotem rozważań teologów wszystkich epok. Wśród różnorodności teologicznych odniesień można odnaleźć rzeczywistość bardzo prostą, głęboko ludzką a jednocześnie niesamowitą w swej prostocie: cel wizyty Mędrców. Chcieli oddać pokłon nowonarodzonemu Królowi. Prosty gest, a tak wiele dla nich znaczył, że znosili trud dalekiej podróży wytrwale podążając na spotkanie Dzieciątka. Czy prowadziła ich wiara? Chyba nie. Byli poganami. I choć wewnętrznie przeczuwali, że nietypowe astronomiczne zjawisko obwieszcza jakieś ważne wydarzenie, nie wiedzieli Kim jest Władca, do którego zmierzali. Można powiedzieć, że pobudzało ich człowieczeństwo. Owszem, natchnione przez Boga, który działał w ich pogańskich sercach, ale jednak - człowieczeństwo. Dodajmy - piękne człowieczeństwo. Nie przyszli, żeby coś załatwić. Przez myśl im nie przeszło, że warto by się ułożyć z nowym, potężnym Królem. Przyszli się pokłonić i przynieśli dary. Tylko tyle.

Jakże niedzisiejsze podejście. Ludzie XXI wieku dawno zapomnieli o znaczeniu gestów, symboli. Przesiąknięci pragmatyzmem obliczają zyski i straty. Tylko na starych, przyprószonych filmach i obrazkach widać ślad dawnej mentalności, w której gesty były ważne. W której ważna była obecność. W której nie przeliczało się minut na złotówki, słów na notowania i czynów na wpływy.

środa, 2 stycznia 2013

Pożegnanie Pasterza

Tak, to był jeden z tych momentów, w którym człowiek czuje się, jakby tworzył historię sam będąc uczestnikiem historycznego wydarzenia. To było coś więcej niż pogrzeb. To było homagium.
Nie znałem go, jestem za młody. Dla mnie był historyczną postacią jeszcze za życia. Więcej wiedziałem o nim o innych niż z osobistego doświadczenia. Spotkałem go kilka razy w życiu. I już wtedy wiedziałem, że spotykam tkwiącą w nim legendę. Ale dziś dowiedziałem się o nim zdecydowanie najwięcej. I to nie tylko z pięknych przemówień, homilii i pożegnań. Bardziej może z obserwacji tego, w czym uczestniczyłem.
Nie bez znaczenia jest fakt, że na pogrzeb emerytowanego niemal 20 lat temu hierarchy przybywają najważniejsi dostojnicy kościelni w kraju - obaj kardynałowie, nuncjusz apostolski. Wraz z nimi inne postacie znane z ekranu telewizora. To także tworzy niezwykłą otoczkę, tego, co ma się zdarzyć. Nie bez znaczenia są wielkie i prawdziwe słowa, które padają o tej wielkiej postaci Kościoła w Polsce.
Niemym świadectwem wielkości Arcybiskupa Tokarczuka była dzisiaj nieprzebrana rzesza ludzi - starych i młodych - którzy ze łzami w oczach żegnali swojego Pasterza. Żałuję, że nie widziałem ich oczu, gdy głosił swoje kazania, ale dzisiaj mogłem w nich wyczytać wystarczająco dużo, żeby zrozumieć, kim był ten, który ich zgromadził. Kobieta, która godzinę wcześniej przychodzi do katedry po to, żeby zająć dobre stojące miejsce na trwającą ponad dwie godziny uroczystość. Mężczyzna, który przejechał kilkaset kilometrów, żeby stanąć na schodach bazyliki. Młodzi ludzie - pewnie tak jak ja nie do końca świadomi tego, co się właśnie rozgrywa, ale przeczuwający, że to coś ważnego. Wszyscy pełni powagi, ale też życzliwości, wzajemnego zrozumienia wśród trudów przebywania w napełnionej po brzegi katedrze. Bezimienna wspólnota modlitwy. Najpiękniejszy Kościół, jaki zbudował ten wielki budowniczy materialnych świątyń.
Odważny, niekiedy surowy i trudny, innym razem ojcowski i wyrozumiały. Zawsze okazujący wsparcie, stojący na straży wiary w tamtych trudnych czasach.
Cieszę się, że byłem dziś w katedrze. Że mogłem uczestniczyć w pożegnaniu tego wielkiego człowieka. Cieszę się, że był to pogrzeb godny, że Niezłomny Pasterz jeszcze raz zgromadził swoich duchowych synów i córki na celebracji zwycięstwa Zmartwychwstałego Pana. I że w ludziach jest dużo dobra, które w tej sytuacji dało się zaobserwować.

Wielki Obrońco wiary w naszej Ojczyźnie, niezłomny Arcybiskupie Ignacy - wspieraj nas w walce o te wartości, którym sam całe swoje życie wiernie służyłeś.