„O piękności niestworzona, kto Ciebie raz pozna ten nic innego kochać nie może. Czuję, że tonę w Nim jako jedno ziarenko piasku w bezdennym oceanie. Czuję, że nie ma ani jednej kropli krwi we mnie, która by nie płonęła miłością ku Tobie. Miłosierdzie Boże.” Tak pisała św. siostra Faustyna Kowalska w swoim „Dzienniczku”. Święto Miłosierdzia Bożego. Święto niezwykłe. Wyjątkowe. Święto w którym przenikają się dwie zupełnie odmienne rzeczywistości: grzech, z całym jego brudem i ohydą oraz łaska Boga, czystego i nieskalanego, który udziela się człowiekowi.
Boże Miłosierdzie wymyka się kryteriom naszego ludzkiego rozumowania. Jest ponad ludzką logiką. Bo oto zamiast sprawiedliwej kary za wszelkie zło swoich grzechów człowiek spotyka się z nieskończoną miłością Boga, która czeka, czeka nieustannie wypatrując marnotrawnych synów na drogach i bezdrożach świata. Każdy z nas dobrze zna obraz Jezusa Miłosiernego, każdy z nas słyszał o dziele siostry Faustyny. Każdy też zna modlitwę Koronki do Bożego Miłosierdzia, wielu odmawia ją nawet codziennie. A jednak w każdym z nas drzemie cichy sprzeciw wobec tak niezmiernej łaskawości Boga. Bo ten, który potrzebuje łaski, sam sobie nie wystarcza. Musi przyznać się przed Bogiem i sobą samym do własnej małości, słabości, kruchości. A to nie jest łatwe. Może dlatego wielu ludzi całymi latami unika konfesjonału. Bo tam trzeba stanąć takim, jakim się jest. Bez ubarwiania, bez duchowego makijażu, z całą swoją nędzą, z całym błotem swojego grzesznego życia. Trzeba odkryć najgorsze strony swojego ludzkiego istnienia. Przyjść do Ojca, jak syn marnotrawny, który przecież nie wyglądał jak książę, nie pachniał perfumami, był nędzarzem, zubożałym synem – ale właśnie synem miłosiernego Ojca. „Choćby grzechy wasze były jak szkarłat – nad śnieg wybieleją” – mówi Bóg do swojego ludu w proroctwie Izajasza. Nie ma takiego grzechu, nie ma takiego upadku, nie ma takiej moralnej nędzy, z którą Bóg by sobie nie poradził, z której człowiek z pomocą Bożej łaski nie mógłby się podnieść. Nie ma takiego dna, takiej depresji ludzkiego życia, która nie mogłaby zostać przez Niego przemieniona w życiodajne źródło łaski. Ale świat mówi nam dzisiaj coś innego. Dziś liczą się tylko ci, którzy są mocni, silni, samowystarczalni. Którym obce jest kajanie się przed kimkolwiek, którzy za nic mają czyjąś łaskę czy pomoc. Ktoś powiedział, że Bóg potrzebny jest tylko słabym. Można odwrócić to stwierdzenie i dojść do wniosku, że tylko ci, którzy widzą swoją słabość mogą w pełni otworzyć się na Boga, przyjąć Jego łaskę i miłość. Grzech, upadek, słabość nie jest jeszcze żadną tragedią. Tragedia zaczyna się wtedy, gdy człowiek zaczyna udawać, że nic się nie stało. Że tak naprawdę nie ma grzechów. Że nie potrzebuje Bożej łaski, nie potrzebuje sakramentalnej spowiedzi, sam może poradzić sobie ze swoim grzechem. W czasach oświecenia, kiedy posunięto się do negacji istnienia Boga, ktoś sformułował następujące pytanie: Skoro Bóg jest wszechmogący, to czy może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł unieść? Obrońcy wiary szybko odkryli zawarty w pytaniu logiczny błąd. Jednak można spróbować na to pytanie odpowiedzieć. Tak, Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie będzie mógł sam unieść. Co więcej, Bóg stworzył taki kamień. Jest nim każdy z nas. Bóg stworzył nas bez nas, ale nie zbawi nas bez nas. Jeżeli człowiek odrzuci Bożą miłość, jeżeli odrzuci Boże miłosierdzie, to Bóg, mimo nieskończonej miłości jaką ma dla każdego z nas, uszanuje wolny wybór człowieka. Nie zbawi go na siłę. A takich przykładów, niestety, nie trzeba dziś szukać daleko. Święto Bożego Miłosierdzia jest przede wszystkim wielkim Świętej Nadziei. Mówi nam, że Bóg zawsze czeka ze swoją miłością, że zawsze pragnie naszego dobra, naszego szczęścia.
Kościół w dniu dzisiejszym zastawia przed nami obficie stół Bożego słowa. W Ewangelii usłyszeliśmy historię Apostoła Tomasza, który nie chciał uwierzyć w zmartwychwstanie. Łatwo słysząc tę opowieść potępić Apostoła. A jednak, Tomasz uwierzył, a potem głosił Dobrą Nowinę o zbawieniu wszystkim ludziom, aż w końcu oddał życie za wiarę. Kiedy zobaczył Zmartwychwstałego Jezusa, mógł włożyć palec w miejsce gwoździ, mógł włożyć rękę do przebitego włócznią boku Jezusa, jednak Ewangelia nie mówi nic o tym, że tak się rzeczywiście stało. Tomasz usłyszawszy naganę Jezusa powiedział tylko jedno zdanie. Krótkie, ale zarazem niezwykle istotne, bardzo bogate w treść: „Pan mój i Bóg mój”. To zdanie, wyryte w sercu Apostoła, pozwoliło mu dalej iść przez życie, pozostać wiernym uczniem Chrystusa, uczynić Go Panem i Władcą swojego życia. A my? Jakże często namacalnie widząc cuda Bożej łaski, Bożej obecności wciąż nie potrafimy uwierzyć, wciąż nie potrafimy oddać sterów naszego życia Jezusowi, wciąż chcemy wszystko robić po swojemu, czasami tylko prosząc Boga, żeby przypadkiem nie poprzestawiał nam szyków, nie skomplikował życia. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego pod obrazem Jezusa Miłosiernego widnieje napis: „Jezu, ufam Tobie”. To właśnie ufność, całkowite zawierzenie wobec Jezusa, pozwala nam korzystać z Jego miłosierdzia. Ufać Jezusowi to znaczy wierzyć, że On mnie kocha, że pragnie mojego dobra. Ufać Jezusowi, to wierzyć, że droga, którą idę jest jedną z Jego dróg, choćby była ciężka, trudna, choćbym nieraz nie dawał rady, to jednak zawsze wiem, że nie jestem na niej sam, że jest przy mnie Jezus miłosierny, któremu w pełni ufam. Tylko ufność pozwala nam wyjść z naszego egoizmu. Bo egoizm, czyli zapatrzenie w siebie ma dwie strony: albo trwa się w micie własnej doskonałości, wielkości, świetności, albo jest się wpatrzonym w bagno swojego grzechu, spoza którego nie widać już żadnej nadziei na ratunek. Kiedyś otrzymałem taką zakładkę. Nie było na niej żadnego zdjęcia, obrazka, tylko napis: „Nie koncentruj się na ciemnościach, które cię atakuję. Patrz na Jezusa Chrystusa, który zaprowadzi cię do swojego Królestwa światłości”. Jezu, ufam Tobie! Jezu, wiem, że dla Ciebie nie są straszne moje najtajniejsze grzechy, te, których najbardziej się wstydzę. Jezu, wiem, że Ty masz moc, aby je odpuścić, raz na zawsze zniszczyć. Muszę tylko wyjść poza horyzont własnego „JA” i skoncentrować się na Tobie, wpatrywać się w Twoje miłosierne oblicze, w Twoje dobre oczy, w Twą przebitą gwoździem dłoń, którą błogosławisz temu, co we mnie dobre.
Kościół w dniu dzisiejszym zastawia przed nami obficie stół Bożego słowa. W Ewangelii usłyszeliśmy historię Apostoła Tomasza, który nie chciał uwierzyć w zmartwychwstanie. Łatwo słysząc tę opowieść potępić Apostoła. A jednak, Tomasz uwierzył, a potem głosił Dobrą Nowinę o zbawieniu wszystkim ludziom, aż w końcu oddał życie za wiarę. Kiedy zobaczył Zmartwychwstałego Jezusa, mógł włożyć palec w miejsce gwoździ, mógł włożyć rękę do przebitego włócznią boku Jezusa, jednak Ewangelia nie mówi nic o tym, że tak się rzeczywiście stało. Tomasz usłyszawszy naganę Jezusa powiedział tylko jedno zdanie. Krótkie, ale zarazem niezwykle istotne, bardzo bogate w treść: „Pan mój i Bóg mój”. To zdanie, wyryte w sercu Apostoła, pozwoliło mu dalej iść przez życie, pozostać wiernym uczniem Chrystusa, uczynić Go Panem i Władcą swojego życia. A my? Jakże często namacalnie widząc cuda Bożej łaski, Bożej obecności wciąż nie potrafimy uwierzyć, wciąż nie potrafimy oddać sterów naszego życia Jezusowi, wciąż chcemy wszystko robić po swojemu, czasami tylko prosząc Boga, żeby przypadkiem nie poprzestawiał nam szyków, nie skomplikował życia. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego pod obrazem Jezusa Miłosiernego widnieje napis: „Jezu, ufam Tobie”. To właśnie ufność, całkowite zawierzenie wobec Jezusa, pozwala nam korzystać z Jego miłosierdzia. Ufać Jezusowi to znaczy wierzyć, że On mnie kocha, że pragnie mojego dobra. Ufać Jezusowi, to wierzyć, że droga, którą idę jest jedną z Jego dróg, choćby była ciężka, trudna, choćbym nieraz nie dawał rady, to jednak zawsze wiem, że nie jestem na niej sam, że jest przy mnie Jezus miłosierny, któremu w pełni ufam. Tylko ufność pozwala nam wyjść z naszego egoizmu. Bo egoizm, czyli zapatrzenie w siebie ma dwie strony: albo trwa się w micie własnej doskonałości, wielkości, świetności, albo jest się wpatrzonym w bagno swojego grzechu, spoza którego nie widać już żadnej nadziei na ratunek. Kiedyś otrzymałem taką zakładkę. Nie było na niej żadnego zdjęcia, obrazka, tylko napis: „Nie koncentruj się na ciemnościach, które cię atakuję. Patrz na Jezusa Chrystusa, który zaprowadzi cię do swojego Królestwa światłości”. Jezu, ufam Tobie! Jezu, wiem, że dla Ciebie nie są straszne moje najtajniejsze grzechy, te, których najbardziej się wstydzę. Jezu, wiem, że Ty masz moc, aby je odpuścić, raz na zawsze zniszczyć. Muszę tylko wyjść poza horyzont własnego „JA” i skoncentrować się na Tobie, wpatrywać się w Twoje miłosierne oblicze, w Twoje dobre oczy, w Twą przebitą gwoździem dłoń, którą błogosławisz temu, co we mnie dobre.