Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Myślę, że warto przy tej okazji zadać sobie pytanie: czy kult Serca Jezusowego ma człowiekowi XXI wieku coś do zaoferowania? Czy nie jest tylko przestarzałą formą pobożności naszych babć? Myśląc o Sercu Pana Jezusa widzę obrazy wiszące na popękanych ścianach starych domostw. Jeden z nich zawsze przedstawiał Pana Jezusa, drugi Matkę Bożą. Oboje dłonią wskazywali na serce.
W jakimś sensie można powiedzieć, że kult Serca Jezusowego został zastąpiony, albo inaczej - znalazł kontynuację w kulcie Bożego Miłosierdzia. Przesłanie św. Marii Małgorzaty i św. Faustyny jest niemal takie samo. Może jednak warto przez chwilę zastanowić się, jak Serce Jezusa może przemienić naszą codzienność.
Serce od wieków jest symbolem bardzo popularnym. W naszej kulturze oznacza siedlisko uczuć, przede wszystkim zaś miłości. Ale już w kulturze żydowskiej serce ma dużo bogatszą symbolikę. Oznacza nie tylko uczucia, ale i umysł, wolę, cały ośrodek decyzyjny człowieka, jakby całe jego jestestwo.
Na wspomnianym wcześniej obrazie, namalowanym według wizji św. Małgorzaty, Serce Jezusa jest otoczone wieńcem ciernia, przebite włócznią, a na jego szczycie płonie ogień, spośród którego wyłania się krzyż. Każdy z tych szczegółów ma swoją głęboką wymowę.
Wieniec z ciernia. Zapewne nawiązanie do cierniowej korony. Cierpienie, które zawsze wiąże się z miłością. Wywołane przez okoliczności zewnętrzne, ludzką zawiść, ale przede wszystkim przez niewdzięczność ukochanych osób. Znamienne, że im bardziej się kocha, im serce jest większe, tym bardziej wbijają się weń ciernie, tym więcej cierpi.
Serce tak wielkie, że nie pomieściło Bożej miłości. Dlatego musiało zostać przebite włócznią żołnierza. Ewangelista Jan napisze, że natychmiast wypłynęły z niego krew i woda. Boża łaska i miłość nie czeka ani przez sekundę. Działa natychmiast. Natychmiast po zadaniu rany.
Serce płonie. Ogień. Rzeczywistość niezwykle dynamiczna, żywa, zdolna rozpalić wnętrze człowieka, zagrzać go do czynienia dobra, ale też spalić to, co w nim jeszcze niedoskonale, odległe od Bożej miłości. I w końcu krzyż. Drzewo, na którym to wszystko się dokonało.
Święty Franciszek wołał osiem wieków temu: "Miłość nie jest kochana!" Czy od tego czasu coś się zmieniło? A zatem Boże Serce chce przekazać nam prawdę od dawna znaną, ale wciąż nową, którą co dzień na nowo trzeba nam odkrywać:
"Bóg jest miłością!" (1 J 4,8)
"Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał" (J 3,16).
"Oto wyryłem cię na obu dłoniach" (Iz 49,16a)
Odkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą /ks. Józef Tischner/
piątek, 30 maja 2008
czwartek, 29 maja 2008
Abym przejrzał...
Gdy Jezus wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną”. Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną”.
Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym Ci uczynił?”
Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10,46-52)
Święty Marek w swojej Ewangelii rysuje portret ucznia Jezusa. Robi to najczęściej na przykładach osób zupełnie przypadkowych, które występują na kartach Ewangelii sporadycznie, czasami nawet tylko jeden raz. Oni są przykładami właściwego podejścia do Mistrza z Nazaretu, w opozycji do tych, którzy cały czas byli przy Jezusie, którzy przy Nim trwali wciąż zmagając się z trudnymi cechami własnego charakteru, z tym wszystkim, co wciąż przysłaniało im Jezusa jako Pana.
Jedną z takich postaci jest żebrak Bartymeusz. Już sam sposób, w jaki go przedstawiono jest niezwykle ciekawy. "Bartymeusz, syn Tymeusza". Bardzo szczegółowe przedstawienie osoby. Tak jakby Bartymeusz był w pierwotnym Kościele kimś szczególnym, powszechnie znanym. Jednak nie potwierdzają tego ani Dzieje Apostolskie, ani inne pisma, nienatchnione, które opisuje życie pierwszych chrześcijan. A zatem, skąd taka forma przedstawienia ślepego żebraka? Może Ewangelista chciał pokazać, że to był ktoś konkretny, może chciał uwiarygodnić swoją relację poprzez dbałość o historyczny szczegół. A może był jakiś inny powód: może po prostu człowiek znajdujący się na najniższym szczeblu społecznych struktur Izraela zasłużył sobie na taki wpis do księgi życia poprzez swoją wiarę i wielką ufność, jaką pokładał w Jezusie.
Bartymeusz słyszał coś o Jezusie. Chyba nie znał teologicznej prawdy o Mesjaszu, Synu Bożym, prawdopodobnie liczył tylko na cudotwórczą moc Tego, który mógł przywrócić mu wzrok. Jednak to wystarczyło, aby stał się cud. Ciekawy jest opis Jezusowego przejścia przez miejsce, ulicę, przy której siedział ów żebrak. Jezus zdawał się przechodzić pomimo wołania Bartymeusza. Uczniowie idący za Mistrzem wręcz uciszali ślepca, kazali mu przestać, odpuścić, dać spokój. A ten wołał jeszcze głośniej. I stała się rzecz ciekawa. Jezus przywołał go do siebie. Ta informacja dotarła do Bartymeusza również za pośrednictwem uczniów. Czyżby Jezus nie wiedział, z jakim trudem przychodzi człowiekowi niewidomemu poruszać się po okolicy, zwłaszcza wśród tłumu nieznanych mu ludzi? Czy nie zdawał sobie sprawy, że znacznie łatwiej byłoby po prostu podejść do żebraka, czy choćby nakazać uczniom, aby go przyprowadzili? To był moment ukazujący ogromną wiarę Bartymeusza. Wstał, zostawił swój płaszcz, jedyną rzecz, która mogłaby mu przeszkodzić w dotarciu do Mistrza, a która być może była jedyną rzeczą, którą w życiu posiadał, i nie zważając na okoliczności podszedł do Pana. Był zdeterminowany. Bez chwili wahania odpowiedział na pytanie Jezusa: "Rabbuni, abym przejrzał!" I stał się cud. Jednak to nie koniec historii Bartymeusza. To dopiero jej początek. Odtąd szedł za Jezusem.
Czego uczy nas ślepy żebrak spod bram Jerycha?
Po pierwsze: wytrwałej modlitwy. Modlitwy, której nie mogą zniweczyć ludzkie namowy, zniechęcenie, wytykanie palcami. Modlitwy ufnej na przekór wszystkiego, która nie ustaje nawet wtedy, gdy wydaje się, że Jezus zdaje się nas nie zauważać, przechodzić mimo.
Po drugie: umiejętności pozostawienia za sobą tego wszystkiego, co nas ogranicza: naszych obaw, lęków, które nas paraliżują, różnych grzesznych sytuacji, niepokojów.
Po trzecie: wdzięczności za wielkie rzeczy, które Pan czyni nieustannie w naszym życiu. Wdzięczności, która nie wyraża się w słowach, lecz w heroizmie pójścia za Chrystusem.
W tym wszystkim zaś Bartymeusz jest nauczycielem wiary. Tej żywej, dynamicznej, zdolnej przemienić nie tylko ślepca w człowieka widzącego, lecz także żebraka pozbawionego perspektyw na ucznia Chrystusa niosącego nadzieję światu.
Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”. On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym Ci uczynił?”
Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”. Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą. (Mk 10,46-52)
Święty Marek w swojej Ewangelii rysuje portret ucznia Jezusa. Robi to najczęściej na przykładach osób zupełnie przypadkowych, które występują na kartach Ewangelii sporadycznie, czasami nawet tylko jeden raz. Oni są przykładami właściwego podejścia do Mistrza z Nazaretu, w opozycji do tych, którzy cały czas byli przy Jezusie, którzy przy Nim trwali wciąż zmagając się z trudnymi cechami własnego charakteru, z tym wszystkim, co wciąż przysłaniało im Jezusa jako Pana.
Jedną z takich postaci jest żebrak Bartymeusz. Już sam sposób, w jaki go przedstawiono jest niezwykle ciekawy. "Bartymeusz, syn Tymeusza". Bardzo szczegółowe przedstawienie osoby. Tak jakby Bartymeusz był w pierwotnym Kościele kimś szczególnym, powszechnie znanym. Jednak nie potwierdzają tego ani Dzieje Apostolskie, ani inne pisma, nienatchnione, które opisuje życie pierwszych chrześcijan. A zatem, skąd taka forma przedstawienia ślepego żebraka? Może Ewangelista chciał pokazać, że to był ktoś konkretny, może chciał uwiarygodnić swoją relację poprzez dbałość o historyczny szczegół. A może był jakiś inny powód: może po prostu człowiek znajdujący się na najniższym szczeblu społecznych struktur Izraela zasłużył sobie na taki wpis do księgi życia poprzez swoją wiarę i wielką ufność, jaką pokładał w Jezusie.
Bartymeusz słyszał coś o Jezusie. Chyba nie znał teologicznej prawdy o Mesjaszu, Synu Bożym, prawdopodobnie liczył tylko na cudotwórczą moc Tego, który mógł przywrócić mu wzrok. Jednak to wystarczyło, aby stał się cud. Ciekawy jest opis Jezusowego przejścia przez miejsce, ulicę, przy której siedział ów żebrak. Jezus zdawał się przechodzić pomimo wołania Bartymeusza. Uczniowie idący za Mistrzem wręcz uciszali ślepca, kazali mu przestać, odpuścić, dać spokój. A ten wołał jeszcze głośniej. I stała się rzecz ciekawa. Jezus przywołał go do siebie. Ta informacja dotarła do Bartymeusza również za pośrednictwem uczniów. Czyżby Jezus nie wiedział, z jakim trudem przychodzi człowiekowi niewidomemu poruszać się po okolicy, zwłaszcza wśród tłumu nieznanych mu ludzi? Czy nie zdawał sobie sprawy, że znacznie łatwiej byłoby po prostu podejść do żebraka, czy choćby nakazać uczniom, aby go przyprowadzili? To był moment ukazujący ogromną wiarę Bartymeusza. Wstał, zostawił swój płaszcz, jedyną rzecz, która mogłaby mu przeszkodzić w dotarciu do Mistrza, a która być może była jedyną rzeczą, którą w życiu posiadał, i nie zważając na okoliczności podszedł do Pana. Był zdeterminowany. Bez chwili wahania odpowiedział na pytanie Jezusa: "Rabbuni, abym przejrzał!" I stał się cud. Jednak to nie koniec historii Bartymeusza. To dopiero jej początek. Odtąd szedł za Jezusem.
Czego uczy nas ślepy żebrak spod bram Jerycha?
Po pierwsze: wytrwałej modlitwy. Modlitwy, której nie mogą zniweczyć ludzkie namowy, zniechęcenie, wytykanie palcami. Modlitwy ufnej na przekór wszystkiego, która nie ustaje nawet wtedy, gdy wydaje się, że Jezus zdaje się nas nie zauważać, przechodzić mimo.
Po drugie: umiejętności pozostawienia za sobą tego wszystkiego, co nas ogranicza: naszych obaw, lęków, które nas paraliżują, różnych grzesznych sytuacji, niepokojów.
Po trzecie: wdzięczności za wielkie rzeczy, które Pan czyni nieustannie w naszym życiu. Wdzięczności, która nie wyraża się w słowach, lecz w heroizmie pójścia za Chrystusem.
W tym wszystkim zaś Bartymeusz jest nauczycielem wiary. Tej żywej, dynamicznej, zdolnej przemienić nie tylko ślepca w człowieka widzącego, lecz także żebraka pozbawionego perspektyw na ucznia Chrystusa niosącego nadzieję światu.
niedziela, 25 maja 2008
Uwierzyć Bożej miłości
Tyle się mówi o miłości Boga do człowieka. I dobrze. Bo tej rzeczywistości, jaką jest Boża miłość nikt nigdy nie zgłębi do końca, nie da się jej wyrazić ludzkim językiem, słowa wciąż będę wobec niej nieporadne, zbyt małe, karłowate. Tym bardziej trzeba mówić o fenomenie Bożej miłości, im więcej mówi się o panoszącym się w świecie złu, które przybiera coraz bardziej niespodziewane formy.
Ale może warto od czasu do czasu spojrzeć na Bożą miłość z drugiej strony. Jak ja tę miłość rozumiem, czy jej doświadczam, jak ją przyjmuję, czy staram się na nią odpowiadać?
Czego Bóg oczekuje od człowieka? Żeby odwzajemnił Jego miłość - w jakimś stopniu na pewno tak. Ale przecież człowiek nie jest w stanie kochać Boga tak, jak sam jest przez Niego kochany. I Bóg doskonale o tym wie. Dlatego wymaga od człowieka przede wszystkim tego, aby pozwolił się kochać, aby uwierzył w Bożą miłość. Uwierzyć w miłość Boga, to raz na zawsze uznać sens swojego istnienia, to usunąć lęk ze swojego życia, zdać się na Boga, ufać w Jego wspaniały plan, jaki ma wobec każdego z nas.
Taka postawa znajduje swoje ukonkretnienie w odpowiednim spoglądaniu we własną przyszłość. Nie wiem, co mnie spotka jutro. Nie wiem nawet, co będzie dziś wieczorem. Nie snuję dalekosiężnych planów, choć staram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby było dobrze. Znam pewną niemiecką piosenkę, która w prostych słowach wyraża wielką prawdę: "Mój czas stoi w Twoich rękach, teraz mogę być spokojny, spokojny w Tobie. Ty jesteś Dobrocią, Ty możesz wszystko uczynić, daj mi wielkie serce, uczyń je wielkim w Tobie".
Miłość. Ufność. Pokój.
Ale może warto od czasu do czasu spojrzeć na Bożą miłość z drugiej strony. Jak ja tę miłość rozumiem, czy jej doświadczam, jak ją przyjmuję, czy staram się na nią odpowiadać?
Czego Bóg oczekuje od człowieka? Żeby odwzajemnił Jego miłość - w jakimś stopniu na pewno tak. Ale przecież człowiek nie jest w stanie kochać Boga tak, jak sam jest przez Niego kochany. I Bóg doskonale o tym wie. Dlatego wymaga od człowieka przede wszystkim tego, aby pozwolił się kochać, aby uwierzył w Bożą miłość. Uwierzyć w miłość Boga, to raz na zawsze uznać sens swojego istnienia, to usunąć lęk ze swojego życia, zdać się na Boga, ufać w Jego wspaniały plan, jaki ma wobec każdego z nas.
Taka postawa znajduje swoje ukonkretnienie w odpowiednim spoglądaniu we własną przyszłość. Nie wiem, co mnie spotka jutro. Nie wiem nawet, co będzie dziś wieczorem. Nie snuję dalekosiężnych planów, choć staram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby było dobrze. Znam pewną niemiecką piosenkę, która w prostych słowach wyraża wielką prawdę: "Mój czas stoi w Twoich rękach, teraz mogę być spokojny, spokojny w Tobie. Ty jesteś Dobrocią, Ty możesz wszystko uczynić, daj mi wielkie serce, uczyń je wielkim w Tobie".
Miłość. Ufność. Pokój.
niedziela, 18 maja 2008
Doskonała wspólnota
To przedziwne, że nasz Bóg jest wspólnotą Osób. Prawda niemożliwa do zrozumienia, ale wiele mówiąca. Bóg jest w Trzech Osobach, aby mógł kochać. Najgłębszym sensem istnienia jest bowiem miłość, która w przypadku Osób Trójcy jest miłością doskonałą. Niektórzy nawet próbują w kluczu miłości pojmować tajemnicę Ducha Świętego, który jest osobową Miłością Ojca do Syna i Syna do Ojca. Wspólnota Osób. Wspólnota doskonała.
Co z tego wynika dla nas? Po pierwsze - człowiek stworzony na Boży obraz i podobieństwo nie może istnieć poza wspólnotą, bez relacji z innymi ludźmi, bez miłości, która jest przecież imieniem samego Boga. Po drugie - Trójca Święta jest jedyną wspólnotą doskonałą. Przynajmniej do czasu założenia nowej ziemi i nowego nieba, w niebieskim Jeruzalem. Wszystkie nasze ludzkie wspólnoty z założenia obarczone są możliwością błędu, grzechu, niesnasek. Ktoś powiedział, że problemów nie ma tylko tam, gdzie się nic nie robi. Niby zdajemy sobie z tego sprawę, ale wciąż nas boli to czy owo z naszej wspólnoty, wciąż nam się wydaje, że inni mają lepiej. Najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma. Ks. Blachnicki mawiał, że głupcem jest ten, kto szuka na ziemi wspólnoty doskonałej. Sztuką jest trwać mimo niedoskonałości. Widzieć w tych ludziach, którzy mnie otaczają i którzy w jakiś sposób są mi dani i zadani, jakiś zamysł Boży, Bożą wolę. Być świadkiem tu i teraz. Świadkiem miłości Trójjedynego Boga!
Święta Trójco, Jedyny Boże, zmiłuj się nad nami!
Co z tego wynika dla nas? Po pierwsze - człowiek stworzony na Boży obraz i podobieństwo nie może istnieć poza wspólnotą, bez relacji z innymi ludźmi, bez miłości, która jest przecież imieniem samego Boga. Po drugie - Trójca Święta jest jedyną wspólnotą doskonałą. Przynajmniej do czasu założenia nowej ziemi i nowego nieba, w niebieskim Jeruzalem. Wszystkie nasze ludzkie wspólnoty z założenia obarczone są możliwością błędu, grzechu, niesnasek. Ktoś powiedział, że problemów nie ma tylko tam, gdzie się nic nie robi. Niby zdajemy sobie z tego sprawę, ale wciąż nas boli to czy owo z naszej wspólnoty, wciąż nam się wydaje, że inni mają lepiej. Najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma. Ks. Blachnicki mawiał, że głupcem jest ten, kto szuka na ziemi wspólnoty doskonałej. Sztuką jest trwać mimo niedoskonałości. Widzieć w tych ludziach, którzy mnie otaczają i którzy w jakiś sposób są mi dani i zadani, jakiś zamysł Boży, Bożą wolę. Być świadkiem tu i teraz. Świadkiem miłości Trójjedynego Boga!
Święta Trójco, Jedyny Boże, zmiłuj się nad nami!
środa, 14 maja 2008
Wielbi dusza moja Pana
I stało się. Jestem kapłanem. Dzień święceń, potem Msza prymicyjna w rodzinnej parafii. Wiele łez, wzruszeń. Chwile, które na zawsze będą moją Galileą, do której trzeba mi będzie wracać w momentach trudnych, kryzysowych, kiedy śpiew "Hosanna" ustąpi przed krzykiem "Ukrzyżuj!".
We wszystkim tym widzę tak bardzo namacalnie działanie Bożej łaski. Na każdej płaszczyźnie tego, co się wydarzyło wydają się spełniać słowa Psalmu: "Swoim aniołom dał rozkaz o tobie,
aby cię strzegli na wszystkich twych drogach" (Ps 91,11).
Wszystko jest pierwsze - pierwsze msze święte, pierwsze spowiedzi. I ciągle ta niewiara w to, że to wszystko naprawdę się stało.
Teraz trwam z ufnością i spokojem w modlitwie o wierność. Nie wiem, jakie plan ma Pan wobec mnie. Wiem jedno - zostałem wyryty na Bożych dłoniach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)