niedziela, 5 września 2010

Post nr 100

Nie. To nie będzie żaden jubileusz. Bo chyba specjalnie nie ma czego świętować. Zwłaszcza, wobec tego, że ostatni, jedyny w tym roku post, pochodzi z marca.
Wiele w tym czasie się wydarzyło. Rzeczy dobrych i złych. Sporo z nich - warte opisania, choćby w tym miejscu.
Zakładając tego bloga (strach pomyśleć, że to już trzy lata) chciałem uczynić go miejscem świadectwa, gdzie umieszczałbym teksty z przesłaniem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem było publiczne uzewnętrznianie własnych przeżyć. Taka postawa wydawała mi się głęboko nieprofesjonalna. Może przez chęć naśladowania mistrza Herberta. Ale i on miał swojego Pana Cogito...
Dziś widzę wyraźnie, że teksty z przesłaniem jakoś się wyczerpały. I że chcąc pisać dalej muszę obniżyć poprzeczkę. A może to nie tak. Może po prostu to ja się zmieniłem, a wraz ze mną moje teksty? Tak czy inaczej. Pozwolę sobie na kolejną porcję zwierzeń.

Chcę opowiedzieć o sytuacji, w której się znajduję, w której postawiła mnie Opatrzność. W czerwcu mój Tato wylądował w szpitalu. Niby nic aż tak poważnego. Niby. Bo po miesiącu nadszedł moment, który chciałem odroczyć w niebyt. Moment, którego przyjście było tak pewne, a jednocześnie tak bardzo zepchnięte do granic bezmyślenia. Lekarka zmieniła ton. Rokowania przestały być pomyślne. Tato zdawał się gasnąć. Powoli, ale systematycznie gasnąć.
Zachowam jednak coś z Herberta i nie opiszę całego mnóstwa przeżyć tamtego czasu. Skupię się na dwóch rzeczywistościach.

Pierwsza z nich to cierpienie. Nie fizyczne. Bo fizycznie to i Tato specjalnie nie cierpiał. Cierpienie duchowe. Kiedy coś przyszło nagle, choć nie można powiedzieć, że niespodziewanie. Na nic było oszukiwanie siebie i innych, że jeszcze nie jest aż tak źle, że tylko mi się wydaje, że jutro... I nagle poczułem się jak w potrzasku, jak w klatce. Przez moment chciałem, żeby to się jak najprędzej skończyło, obojętnie jak - wóz albo przewóz - ale stan był jaki był. Ciężki i stabilny. Mój egoizm, który szukał wciąż własnej wygody, który chciał mnie wyrwać ze stagnacji - brzydko mówiąc, dostał w łeb. Co dalej? Łzy, samotność. Totalna nieumiejętność zastosowania we własnym życiu tych pięknych nauk, które z taką łatwością ferowałem wobec penitentów. I to, co najciekawsze. Totalnie odmienne spojrzenie na rzeczywistość. Sprawy, dla których jeszcze niedawno skakałem innym do gardeł, okazały się nieważne, wręcz groteskowe. Wolałem słuchać niż mówić. Zrezygnowałem z pierwszego miejsca, ostatniego słowa. To wszystko wydało mi się tak małe, tak nieistotne. Zacząłem patrzeć na ludzi jak na tych, którzy być może także cierpią, może nawet bardziej niż ja. Oczywiście, to nie jest tak, że odtąd już tak mam. Z Tatą jest coraz lepiej, wraca próżna pewność siebie. Ale tamto doświadczenie nie umarło. Trwa.

I druga rzeczywistość. Po kilku dniach - wcale nie od razu - zdobyłem się na odwagę poproszenia o modlitwę. Sporo mnie to kosztowało - i nie chodzi tu o koszt SMSów. Trzeba było się odsłonić, postawić w sytuacji potrzebującego. Dać sobie pomóc. Co więcej - o pomoc poprosić. Tym razem w łeb dostała pycha. Wysyłałem SMSy seryjnie. Do kogo tylko mogłem. Chyba nigdy nie zapomnę tego wieczoru. I tych odpowiedzi. Zapewnień o pamięci, o odprawionych Mszach świętych, modlących się wspólnotach... Każde z nich wyciskało łzy, ale też wnosiło pokój i ciepło. Nie byłem sam. Doświadczyłem potęgi modlitwy, dzięki której - co do tego nie mam wątpliwości - Tato czuje się lepiej, choć do końca nie wiadomo, jak to dalej będzie. Co ciekawe, najbardziej wzruszały odpowiedzi tych, po których nie do końca spodziewałem się oznak solidarności. Także dlatego, że ja wobec nich nie zawsze byłem solidarny.

Na tym kończę moje wynurzenia. Ciebie, który to wszystko czytasz, proszę o modlitwę w intencji Taty. A właściwie - w naszej intencji. Bo obaj potrzebujemy dotyku Boskiego Lekarza.

7 komentarzy:

eremita pisze...

Życie to modlitwa. Żyć=modlić się. Dlatego modlitwa pomaga w zrozumieniu życia, modlitwa za kogoś daje życie a prośba o modlitwę to prośba o życie. Ktoś dotknięty cierpieniem "czuje, że żyje" właśnie dlatego, że ta sytuacja wywołuje modlitwę i prośbę o nią.
Modlę się za Twojego Tatę, za Ciebie, za tych, którzy żyją (=cierpią). I proszę o modlitwę.

Liam pisze...

Wyjeżdżam na trzy dni na Mazury. Będę się za was modlił z pięknych lasów.

Mnie to przeżycie zostało oszczędzone, co boli mnie do dziś. Nie byłem przy mojej Mamie, kiedy umierała. Dowiedziałem się dopiero kilka miesięcy później.

Życzę otuchy i pojednania

Ave pisze...

W słowie modlitwa jest jakaś moc, której nie umiem nazwać. Może dlatego właśnie nigdy nie przechodzi mi przez usta słowo "tylko" gdy mówię o modlitwie.

Obiecuję modlitwę.

Dobrze, że jesteś ;) .

Anonimowy pisze...

Kiedyś bałam się śmierci, teraz boję się bólu fizycznego związanego ze śmiercią. Przeczytałam kiedyś - nie pamietam już gdzie - krótki dialog pomiędzy duszą a Bogiem: "Już tylko lekka zasłona nas dzieli" - "Zerwij ją, abyśmy zawsze już mogli być razem". Nie wiem dokładnie co się wtedy ze mną stało, ale od tamtej pory jedyne co czuję na myśl o śmierci to zabijająca tęsknota za Nim, miłość i istnienie dla zachwytu Jego oczu. Nawet śmierć jest rozkoszą w Twoich rękach Panie! To nie znaczy, że chcę ją przyśpieszyć, to znaczy, że Jego wola może być wolą mego serca.

Anonimowy pisze...

pamietam w modlitwie

Anonimowy pisze...

To teraz już Ksiądz wie jak cennym jest umiejętność rozumienia innych oraz przyznania sie przed innymi, że potrzebuje się pomocy. Moje doświadczenie podpowiada mi więcej: tym więcej Bóg nam daje im bardziej bezradnie przyznajemy się przed Nim, że naprawdę potrzebujemy Jego pomocy.
Przepraszam za mentorskie nieco pouczenie i polecam Księdza Tatę i Księdza Dobremu Ojcu

Anonimowy pisze...

Ja odnoszę wrażenie że 'to nie tak'. Nawet nie wiem, czy pisząc to zdawał sobie Ksiądz sprawę z tego, że to również jest świadectwo. tak. Na dodatek piękne swiadectwo.

Mówi się, że pomaganie innym jest piękne ale i bardzo trudne. A co z pomaganiem własnej osobie? Wtedy jest jeszcze trudniej. Wtedy własnie okazuje się, że te wszystkie dobre rady, które tak łatwo wypływały z naszych ust, kiedy ktoś prosił nas o pomoc, są trudniejsze do urzeczywistnienia przez nas. Strach się powiększa. Przeraża nas to, że innym potrafimy pomóc a sami nie dajemy rady. Wtedy się gubimy. Wtedy jest coraz trudniej. Co wtedy? Co jesli tracimy zaufanie nawet do własnego 'ja'? Wtedy właśnie zauważamy że jest Ktoś, kto nie zawodzi. w kim możemy pokładać bezgraniczną ufność. Ktoś, kto ma wielką siłe, nawet wtedy, gdy my sami ją tracimy. BÓG.

Cieszę się, że natrafiłam na ten blog i ten wpis akurat teraz. i dziękuję.

Obiecuję modlitwę.

Pozdrawiam,
uczestniczka ONŻ Ist, w Hłudnie. Do zobaczenia za tydzień. :)