Odkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą /ks. Józef Tischner/
poniedziałek, 24 września 2007
Powrót
niedziela, 23 września 2007
Katyń
Tragedia tysięcy polskich oficerów bestialsko zamordowanych w lasku katyńskim sama w sobie jest czymś wstrząsających. Wajda - niekwestionowany mistrz polskiego i światowego kina - pokazał ją w całej jej dramaturgii, odwołując się do przeżyć kilku konkretnych rodzin. Ale nie na tym kończy się geniusz tego filmu. Pokazuje on bogaty wachlarz ludzkich postaw. Nie dzieli ludzi według narodowości. Nie jest dzięki temu tendencyjny, ponieważ ukazuje złych i dobrych Sowietów, Polaków szlachetnych, płacących nieraz najwyższą cenę za wierność starodawnym, rycerskim hasłom: Bóg - Honor - Ojczyzna, ale też tych, którzy dali się złamać dostosowując swoje poglądy i prawdy do potrzeb chwili. Film pokazuje postawy różnych ludzi w sytuacjach granicznych i chyba na tym polega jego wielkość. Spośród wielu wspaniałych scen i dialogów na szczególną uwagę zasługuje ten prowadzony przez wdowę po zabitym w Katyniu generale z młodym majorem Armii Ludowej, więźniem obozu w Kozielsku, ocalonym od śmiercionośnego strzału. Jej słowa: "Co z tego, że myśli Pan inaczej, skoro robi Pan to samo co inni?" Łamanie ludzkich sumień, przyjmowanie konformistycznych postaw, zdrada prawdy i sumienia. Ale też wytrwała wierność pięknym ideałom, honor, który powoduje, że prześladowany wznosi się ponad swoich prześladowców, choćby oni po ludzku wygrali. I kolejny dialog. Rozmowa dwóch sióstr, których brat zginął w Katyniu. "Stoisz po stronie umarłych, a nie żywych" - "Nie. Stoję po stronie pomordowanych, a nie morderców".
"Katyń" jest pełen bardzo wymownych symboli. Symboli pięknych, przemawiających znacznie mocniej niż jakiekolwiek słowo.
No i oczywiście sceny przedstawiające nieludzki mord trzonu polskiego narodu. Krew generałów i profesorów zmywana z posadzki brudną wodą wylewaną ze starego wiadra. Masowa i bezlitosna likwidacja szlachetnych, mądrych i prawych ludzi.
"Katyń" pokazuje jedną z kart naszej historii, której nie można zapomnieć, o której nie można nie mówić. Jakie będą owoce tego filmu? Wszyscy zgromadzeni na wczorajszym wieczornym seansie wychodzili z kina w zupełnej ciszy. Wynosili niezjedzony popcorn i niewypitą colę. Słyszałem słowa kilku młodych: "No, fajny film". Cokolwiek by to miało znaczyć. Ale myślę, że najwięcej powiedziała o filmie znakomita większość widzów, którzy wyglądali tak, jak gdyby nie mogli sobie znaleźć miejsca, jak gdyby dawno zabliźnione rany zaczęły na nowo krwawić.
Potrzeba nam takiego poruszenia sumień. Myślę, że każdy, kto mieni się Polakiem, winien zobaczyć ten film. Choćby po to, żeby w ustach oficera na moment przed kulą usłyszeć tak często powtarzane słowa: "Bądź wola Twoja".
poniedziałek, 17 września 2007
Drodzy młodzi przyjaciele :)
Umiłowani w Chrystusie Panu, siostry i bracia
Zwłaszcza Wy, drodzy młodzi, którzy obchodzicie dzisiaj swoje święto patronalne
Dzisiejsza Ewangelia chyba najdokładniej odzwierciedla to, co stało się treścią życia św. Stanisława Kostki, Patrona dnia dzisiejszego i Waszego Patrona. Oto dwunastoletni Jezus, bez wiedzy Maryi i Józefa, po zakończonym święcie Paschy pozostaje w jerozolimskiej świątyni. Jak wszystkie wydarzenia z życia Jezusa, tak i to nie zostało zapisane przez św. Łukasza przypadkowo. Ewangeliście nie chodziło tylko o przedstawienie faktu, historyczne oddanie biegu wydarzeń. Chodziło mu o coś znacznie ważniejszego. Jezus pozostający w świątyni mówi nam, że właściwa hierarchia wartości to ta, na której szczycie stoi sam Bóg. Choć miłość i szacunek wobec rodziców są bardzo ważne, to jednak nie mogą przysłaniać nam Boga, nie mogą sprzeciwiać się Jego woli. W realizacji Bożej woli Jezus jest bezkompromisowy. Wiedział przecież, że Jego ziemscy rodzice będą poszukiwać Go z bólem serca, wiedział, że Jego decyzja sprawi im przykrość. Jednak wypełnianie woli Ojca jest ważniejsze. „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” Ewangelista pisze, że Maryja i Józef nie zrozumieli tych słów. Z podobnym niezrozumieniem spotkał się św. Stanisław. On także ponad miłość rodziców przedłożył miłość wobec Boga, bo wiedział, że prawdą jest to, o czym mówił św. Augustyn: „Jeżeli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu”
22 października 1978 roku. Msza święta inaugurująca jeden z najbardziej zaskakujących pontyfikatów w dziejach Kościoła. Cały świat z zaciekawieniem czeka na słowa, które wypowie Papież z Polski. Co ma do powiedzenia światu Jan Paweł II? „Nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi”. Słowa te zapamiętał cały świat. Papież wołał przez prawie 27 lat swego pontyfikatu, wołał i nie ustawał, chociaż jego głos fizycznie stawał się coraz słabszy, aż w końcu Papież zaczął przemawiać wyłącznie swoim cierpieniem.
I przyszedł ten pamiętny kwiecień 2005 roku. Wszyscy doskonale pamiętamy ten czas. Łzy, smutek, poczucie osamotnienia. I nowe konklawe, nowa nadzieja, nowe oczekiwanie na słowa nowego Następcy Świętego Piotra. Co nowego powie światu Papież z Niemiec? I cały świat usłyszał praktycznie te same słowa: „Czyż my wszyscy nie boimy się w jakiś sposób, że jeśli pozwolimy całkowicie Chrystusowi wejść do naszego wnętrza, jeśli całkowicie otworzymy się na Niego, to może On nam zabrać coś z naszego życia. Czyż nie boimy się przypadkiem zrezygnować z czegoś wielkiego, jedynego w swoim rodzaju, co czyni życie tak pięknym? Czyż nie boimy się ryzyka niedostatku i pozbawienia wolności? Jeszcze raz papież pragnie powiedzieć: nie! Kto wpuszcza Chrystusa nie traci nic, absolutnie nic z tego, co czyni życie wolnym, pięknym i wielkim. Nie! Tylko w tej przyjaźni otwierają się na oścież drzwi życia. Tylko w tej przyjaźni rzeczywiście otwierają się wielkie możliwości człowieka. Tylko w tej przyjaźni doświadczamy tego, co jest piękne i co wyzwala. Tak też dzisiaj chciałbym z wielką mocą i przekonaniem, począwszy od doświadczenia swojego długiego życia, powiedzieć wam, droga młodzieży: nie obawiajcie się Chrystusa! On niczego nie zabiera, a daje wszystko. Kto oddaje się Jemu, otrzymuje stokroć więcej. Tak! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi, a znajdziecie prawdziwe życie.”
„Moi Przyjaciele, nie lękajcie się postawić na Chrystusa! Tęsknijcie za Chrystusem, jak fundamentem życia! Rozpalajcie w sobie pragnienie tworzenia waszego życia z Nim i dla Niego! Bo nie przegra ten, kto wszystko postawi na miłość ukrzyżowaną wcielonego Słowa.”
wtorek, 11 września 2007
Radykalizm a fanatyzm
Z pozoru radykał i fanatyk są do siebie bardzo podobni. Obaj budzą jakiś podziw otoczenia, obaj są ludźmi na swój sposób niezwyczajnymi, obaj sporo poświęcają, można powiedzieć, że poświęcają wszystko dla osiągnięcia jakiegoś celu czy dla wierności wyznawanym przekonaniom. Jest jednak coś, co ich zasadniczo różni. Gdy ktoś wykaże radykałowi, że jego przekonania są błędne - radykał zmieni przekonania, choć nie przestanie być radykałem. Przykładem takiego człowieka może być choćby Szaweł z Tarsu, gorliwy faryzeusz, który poświęcał się w służbie Staremu Prawu, a po nawróceniu jeszcze bardziej służbie Chrystusowi i Ewangelii. Fanatyk natomiast przekonań nie zmieni, choćby jego zachowanie miało stać się po prostu śmieszne.
Jednak fanatyk jest śmieszny wyłącznie wtedy, gdy pozostaje sam. Gdy znajdzie się w jakiejś wśród ludzi natychmiast staje się niebezpieczny. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze: fanatyk zazwyczaj staje w obronie jakiejś pomniejszej sprawy, którą uznaję za sprawę najważniejszą. W ten sposób dzieli wszystkich ludzi na tych, którzy służą sprawie i tych, którzy są jej przeciwni. Pierwsi są wyznawcami jedynie słusznej ideologii, drudzy - wrogami, których należy dla dobra sprawy wyeliminować. Dlatego fanatyk zawsze wprowadza niezdrową atmosferę i podziały. Po drugie: fanatyk prawie zawsze rodzi innych fanatyków, gotowych oddać wszystko dla sprawy, choćby nawet nie była ona ich sprawą, tylko sprawą ich mistrza. Powstaje kampania nienawiści, którą fanatycy określają mianem realizacji słów Jezusa: "Nie przyszedłem przynieść pokoju, lecz miecz". W ogóle, fanatycy są absolutnymi mistrzami w dobudowywaniu ideologii do swoich przekonań. To oni są prawdziwymi wieszczami Ewangelii, prawdziwymi katolikami, w ogóle... prawdziwymi. Krótko mówiąc - uznają się za radykałów. A kto się z nimi nie zgadza - jest po prostu konformistą, którego nie warto słuchać.
Prawdziwa batalia rozpoczyna się wtedy, gdy ktoś próbuje przekonać fanatyka do swoich, odmiennych od jego, poglądów. Oczywiście taki ktoś z góry stoi na przegranej pozycji, choćby jego argumenty były jak najbardziej rzeczowe i choćby miał nawet stuprocentową rację. Nie obejdzie się bez ostrej wymiany zdań. A jeżeli adwersarz fanatyka ma w ręku jakieś narzędzie represji, to jego zastosowanie może odnieść odwrotny do zamierzonego skutek - fanatyk szybko uzna się za męczennika, cierpiącego za prawdę... i wzrośnie w siłę.
Jak odróżnić radykała od fanatyka w codzienności? Sprawa, jak powiedziałem nie jest łatwa. Historia zna wiele przypadków, kiedy bądź to w imię walki z fanatyzmem niszczono radykałów, bądź też w imię radykalizmu przyklaskiwano fanatykom. Myślę, że kluczem do wszystkiego jest jak zawsze MIŁOŚĆ. Ona charakteryzuje radykała, który nie potrafi nienawidzieć w obronie swojej prawdy. Może co najwyżej kochać przez łzy. Bo właśnie on staje się podobny do największego Radykała, jakiego nosiła ziemia - Jezusa Chrystusa.
piątek, 7 września 2007
Requiem dla Pana Tośka
Pamiętam za to, jak bardzo lubiłem przyjeżdżać z rodzicami do Pana domu. Godzinami bawiliśmy się z Łukaszem. Pamięta Pan, jak Łukasz pokazał mi, dziecku z bloków, prawdziwy piec centralnego ogrzewania? Jak nawrzucałem doń tyle opału, że trzeba było otwierać wszystkie okna w środku zimy?
A potem poznałem Pana z innej strony. Kiedy u mojej Mamy wykryto guzek na śliniance. Zaraz uruchomił Pan swoje znajomości na gliwickiej onkologii i być może uratował Pan mojej Mamie życie, choć jeszcze wtedy guzek nie był groźny. Potem się dowiedziałem, że takich osób jak moja Mama było bardzo wiele. I one przyszły na Pana pogrzeb. Uratowane przez Pana z choroby nowotworowej opłakiwały Pana odejście. Pan, którego znał cały personel gliwickiej kliniki, umarł strawiony nowotworem. To brzmi jak gorzka ironia. Lekarze mówili: o rok za późno. A pewnie w tym czasie był Pan w Gliwicach, żeby ratować kolejne osoby, które już traciły nadzieję. A w poniedziałek przyszły na Pana pogrzeb. A może to nie ironia. Tak, to chyba coś innego. Pan po prostu zapomniał o sobie myśląc tylko o innych. Może to brzmi zbyt patetycznie, ale tak właśnie było. I co najważniejsze, nigdy w Pana życiu nie trąciło to patosem. Było takie proste, zwyczajne. Słyszałem, że na wieść o chorobie najbardziej smucił się Pan tym, że nie zdąży wyremontować domu swoim dzieciom.
Modliliśmy się za Pana. Może za mało... Przepraszam, jeśli tak. Ale to chyba było coś więcej niż cierpienie, coś więcej niż choroba. To było zataczanie kręgu Pańskiego życia. "Wykonało się!". I Pan o tym dobrze wiedział. W wielkim cierpieniu ostatnich dni dbał Pan tylko o to, żeby nikt się przez Pana nie smucił, dlatego ciągle Pan mówił, że jest Panu dobrze. Pozamykał Pan wszystkie rozpoczęte sprawy. Zostawił Pan żonę i dzieci, zostawił Pan nas wszystkich w wielkim smutku, ale też w wielkim pokoju.
Może to było bardzo egoistyczne, ale kiedy usłyszałem, że znalazł się Pan w hospicjum w głębi serca bardzo chciałem, żeby odszedł Pan jeszcze we wrześniu. Bym mógł uczestniczyć w Pańskiej ostatniej drodze. I tak się stało. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego pogrzebu świeckiej osoby. 15 kapłanów, około tysiąca świeckich. I każdy w jakiś sposób z Panem związany. Nikt nie przyszedł, bo mu wypadało. Każdy chciał. Dawno nie widziałem tylu dorosłych mężczyzn płaczących jak dzieci. I ja płakałem. Płakałem stojąc przed Pana grobem. Płakałem nie tylko dlatego, że udzieliła mi się atmosfera tej smutnej uroczystości. Płakałem, bo zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele Panu zawdzięczam. Nie o wszystkim wypada mi tutaj pisać. Pan wie. Nie zdążył Pan na moje prymicje. Pańskie krzesło pozostanie puste. Ale chciałbym na koniec gorąco Pana poprosić o modlitwę. Bo jeszcze zostało parę rzeczy do załatwienia, do zbudowania. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł Pan być teraz gdzieś indziej niż w niebie. A przecież tu, na ziemi, wszyscy znali Pana z tego, że nigdy Pan nie odmówił pomocy. Wiem, że i tym razem mogę na Pana liczyć.
Niech Pan odpoczywa w pokoju, Panie Tośku! Nie zdążyłem Panu za wszystko podziękować. Dlatego czynię to tutaj. A kiedyś, daj Boże, będę chciał powtórzyć to Panu osobiście. I widzi Pan. Znowu będzie Pan musiał przygotować nam mieszkanie. Do zobaczenia w raju!
środa, 5 września 2007
Mój przyjaciel
Moja przyjaźń i mój przyjaciel. Czy mieszczą się w tych słowach, które starałem się niżej nakreślić? Na pewno nie. Do niektórych definicji nie dorastają, inne przekraczają. Ale do rzeczy.
Przyjaźń rzeczywiście jest subtelnym, najsubtelniejszym rodzajem miłości. To świadomość bycia akceptowanym, kochanym i jednocześnie kochania przyjaciela. I jak nad każdą miłością tak i nad przyjaźnią trzeba dużo pracować. Większą część tej pracy przyjaciele muszą odrobić w pojedynkę, a może inaczej - osobno. Sam na sam z Bogiem. Dochodzę do wniosku, że przyjaźń jest właśnie Jego Darem. I nie zależnie od tego, jak długo trwa Dar, należy być za niego wdzięcznym. Nie można nigdy zapomnieć o Dawcy koncentrując się na Darze. I tu dochodzimy do tego, co zanotował autor natchniony w opisie przyjaźni Dawida z Jonatanem. "Pan między mną a tobą na wieki". Nic tak nie cementuje przyjaźni jak wspólna modlitwa. Jest ona czasem rozkwitu przyjaźni, momentem w którym najpełniej ukazuje się jej natura jako relacji trójstronnej: ja - Bóg - przyjaciel.
Zauważyliśmy z moim przyjacielem, że tak naprawdę nie mamy żadnych wspólnych zainteresowań. A przecież nigdy nie brakuje nam tematów do rozmowy, nigdy nie jesteśmy sobą znudzeni. Może dzieje się tak dlatego, że łączy nas to, co najbardziej zasadnicze, a więc wiara i powołanie. A może właśnie w tym braku wspólnych zainteresowań kryje się tajemnica przyjaźni - Daru.
W przyjaźni nie są konieczne słowne deklaracje. Jednak, nie da się ukryć, dają one wiele radości. Utwierdzają w przekonaniu, że rzeczywiście mamy do czynienia z przyjaźnią. Zawsze wiedziałem, że słowo ma wielką moc. Także z tego powodu zacząłem pisać bloga.
I ostatnia rzecz. Spojrzenie przyjaciela. Pełne życzliwości i zaufania. Spojrzenie, które jest bezcenne. Którego nie warto zamienić na nic innego. Spojrzenie, którym obdarza tylko przyjaciel swojego przyjaciela.
A zatem - kończąc cykl o przyjaźni, choć na pewno można by o niej jeszcze pisać i pisać - Bogu niech będą dzięki za dar przyjaźni. I ludziom, którzy nie boją się tego daru przyjąć i wypełnić.