Nie. To nie będzie żaden jubileusz. Bo chyba specjalnie nie ma czego świętować. Zwłaszcza, wobec tego, że ostatni, jedyny w tym roku post, pochodzi z marca.
Wiele w tym czasie się wydarzyło. Rzeczy dobrych i złych. Sporo z nich - warte opisania, choćby w tym miejscu.
Zakładając tego bloga (strach pomyśleć, że to już trzy lata) chciałem uczynić go miejscem świadectwa, gdzie umieszczałbym teksty z przesłaniem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem było publiczne uzewnętrznianie własnych przeżyć. Taka postawa wydawała mi się głęboko nieprofesjonalna. Może przez chęć naśladowania mistrza Herberta. Ale i on miał swojego Pana Cogito...
Dziś widzę wyraźnie, że teksty z przesłaniem jakoś się wyczerpały. I że chcąc pisać dalej muszę obniżyć poprzeczkę. A może to nie tak. Może po prostu to ja się zmieniłem, a wraz ze mną moje teksty? Tak czy inaczej. Pozwolę sobie na kolejną porcję zwierzeń.
Chcę opowiedzieć o sytuacji, w której się znajduję, w której postawiła mnie Opatrzność. W czerwcu mój Tato wylądował w szpitalu. Niby nic aż tak poważnego. Niby. Bo po miesiącu nadszedł moment, który chciałem odroczyć w niebyt. Moment, którego przyjście było tak pewne, a jednocześnie tak bardzo zepchnięte do granic bezmyślenia. Lekarka zmieniła ton. Rokowania przestały być pomyślne. Tato zdawał się gasnąć. Powoli, ale systematycznie gasnąć.
Zachowam jednak coś z Herberta i nie opiszę całego mnóstwa przeżyć tamtego czasu. Skupię się na dwóch rzeczywistościach.
Pierwsza z nich to cierpienie. Nie fizyczne. Bo fizycznie to i Tato specjalnie nie cierpiał. Cierpienie duchowe. Kiedy coś przyszło nagle, choć nie można powiedzieć, że niespodziewanie. Na nic było oszukiwanie siebie i innych, że jeszcze nie jest aż tak źle, że tylko mi się wydaje, że jutro... I nagle poczułem się jak w potrzasku, jak w klatce. Przez moment chciałem, żeby to się jak najprędzej skończyło, obojętnie jak - wóz albo przewóz - ale stan był jaki był. Ciężki i stabilny. Mój egoizm, który szukał wciąż własnej wygody, który chciał mnie wyrwać ze stagnacji - brzydko mówiąc, dostał w łeb. Co dalej? Łzy, samotność. Totalna nieumiejętność zastosowania we własnym życiu tych pięknych nauk, które z taką łatwością ferowałem wobec penitentów. I to, co najciekawsze. Totalnie odmienne spojrzenie na rzeczywistość. Sprawy, dla których jeszcze niedawno skakałem innym do gardeł, okazały się nieważne, wręcz groteskowe. Wolałem słuchać niż mówić. Zrezygnowałem z pierwszego miejsca, ostatniego słowa. To wszystko wydało mi się tak małe, tak nieistotne. Zacząłem patrzeć na ludzi jak na tych, którzy być może także cierpią, może nawet bardziej niż ja. Oczywiście, to nie jest tak, że odtąd już tak mam. Z Tatą jest coraz lepiej, wraca próżna pewność siebie. Ale tamto doświadczenie nie umarło. Trwa.
I druga rzeczywistość. Po kilku dniach - wcale nie od razu - zdobyłem się na odwagę poproszenia o modlitwę. Sporo mnie to kosztowało - i nie chodzi tu o koszt SMSów. Trzeba było się odsłonić, postawić w sytuacji potrzebującego. Dać sobie pomóc. Co więcej - o pomoc poprosić. Tym razem w łeb dostała pycha. Wysyłałem SMSy seryjnie. Do kogo tylko mogłem. Chyba nigdy nie zapomnę tego wieczoru. I tych odpowiedzi. Zapewnień o pamięci, o odprawionych Mszach świętych, modlących się wspólnotach... Każde z nich wyciskało łzy, ale też wnosiło pokój i ciepło. Nie byłem sam. Doświadczyłem potęgi modlitwy, dzięki której - co do tego nie mam wątpliwości - Tato czuje się lepiej, choć do końca nie wiadomo, jak to dalej będzie. Co ciekawe, najbardziej wzruszały odpowiedzi tych, po których nie do końca spodziewałem się oznak solidarności. Także dlatego, że ja wobec nich nie zawsze byłem solidarny.
Na tym kończę moje wynurzenia. Ciebie, który to wszystko czytasz, proszę o modlitwę w intencji Taty. A właściwie - w naszej intencji. Bo obaj potrzebujemy dotyku Boskiego Lekarza.