Ostatnio coraz częściej odnoszę wrażenie, że coś dziwnego stało się z naszą kulturą języka. Ten kryzys dosięga wielu dziedzin naszego życia. Rzadko kiedy na przykład można usłyszeć w telewizji, o panu prezydencie czy panu premierze, choć o Kaczyńskim i Tusku mówi się nieustannie. Może to model anglojęzyczny, w którym nie ma "panów" a wszyscy są na "ty" wdziera się jakoś tylnymi drzwiami do naszego języka, a co gorsza, także do naszego myślenia, ale czy to naprawdę jest takie dobre i piękne?
Osobiście brakuje mi wyczucia w słowie, które wypowiadamy do innych. Dzisiaj siedząc w kancelarii parafialnej odebrałem telefon: "Dzień dobry. O której godzinie jest dzisiaj w pańskiej parafii Msza święta? O 18:30? A ha. Dziękuję, do widzenia". Niby grzecznie ale jakoś tak dziwnie. A przecież o Eucharystię nie pytała osoba niewierząca.
Coś zgubiliśmy. I choć wielu mi wmawia, że się czepiam, że to nie jest istotne, że to marudzenie i nonszalancja, ja się będę upierał. Bo łatwiej kogoś osądzić, ocenić a nawet wyzwać kiedy mówi się do niego po imieniu, lub co gorsza, po nazwisku, niż wtedy, gdy z szacunkiem użyje się odpowiedniego tytułu. Poza tym to naprawdę okropnie razi. Także mnie, chociaż nie jestem jeszcze taki stary. Co zatem poradzić? Jakie zaproponować rozwiązanie?
Myślę, że i tutaj odpowiedzią jest nowa kultura. W tym wypadku nowa kultura języka. Język pełen szacunku i piękna. I tu nie chodzi o jakieś patetyczne i wzniosłe figury retoryczne. Ani o używanie zwrotów na miarę Słowackiego czy Herberta. Po prostu nie zaśmiecajmy naszego języka tym, co zbędne lub po prostu brzydkie. I niech nie wychodzi z ust naszych żadna mowa szkodliwa, a tylko budująca - jak pisał św. Paweł - także pod względem językowym. Budujmy, także za pomocą pięknego języka - prawdziwą cywilizację miłości, w której prawda, dobro i piękno będą miały decydujący głos.