Ostatnio chodzi za mną fragment wiersza jednego z naszych poetów.
"Jedno jest moje zadanie: dawanie, tylko dawanie..."
I to z kilku powodów.
Kilka dni temu wróciłem z Oazy Rekolekcyjnej Diakonii w Krościenku nad Dunajcem, gdzie po raz kolejny mogłem przyglądnąć się tematowi służby. Diakonia, Chrystus Sługa, posiadanie siebie w dawaniu siebie.
Poza tym zauważam, że ostatnio bardzo wielu ludzi mnie o coś prosi. O radę, pomoc, modlitwę... Trochę doświadczam, co to znaczy być diakonem, duchownym. Tak, jak nam tłumaczono w Seminarium - to pośredniczyć między Bogiem a ludźmi. Widzę, że wielu ludzi obdarza mnie zaufaniem, choć tak naprawdę w żaden sposób na nie nie zasłużyłem. Ufają mi, nie jako mi, ale jako osobie, która reprezentuje Boga. To niesamowite, ale i bardzo zobowiązujące.
I trzeci powód. Dziś odprowadziłem na cmentarz najstarszą parafiankę mojej rodzinnej parafii. Pani Konstancja miała 103 lata. Ale nie o niej chcę tu napisać. Pani Konstancja długo chorowała. Była osobą leżącą. Jej córka poświęciła jej całe swoje życie. Zrezygnowała z siebie, swoich planów, ambicji, żeby opiekować się Mamą. Czy tak ma wyglądać służba? Odpowiedź tkwi w obliczu córki pani Konstancji. Obliczu pełnym dobroci i szlachetności.
Nie wiem, na jakich drogach, w jaki sposób przyjdzie mi służyć. Ale wiem, że droga, którą będę szedł będzie jedną z dróg Pana, właśnie wtedy, gdy będę służyć. Co daj Boże.
Odkąd Jezus pokonał śmierć, żaden optymizm nie jest w Kościele przesadą /ks. Józef Tischner/
wtorek, 28 sierpnia 2007
sobota, 25 sierpnia 2007
Doświadczenie przyjaźni
Kontynuując mój cykl o przyjaźni chciałbym odejść od teoretycznych dywagacji, a skupić się na tym, co przeżyłem w ostatnim czasie, o spotkaniach z kimś, kogo chciałbym uważać za mojego przyjaciela. Ograniczę się do kilku spostrzeżeń.
Chociaż gdzieś wcześniej napisałem, że zwierzanie się nie jej w przyjaźni najważniejsze, to jednak piękniejsza jego forma, którą nazwałbym powierzeniem się przyjacielowi niesamowicie cementuje przyjaźń. Wspólnie spędzone chwile, długie rozmowy, bardziej lub mniej poważne, czasem wylane łzy... to wszystko sprawia, że więź między przyjaciółmi się zacieśnia i staje się bardziej żywa.
Drugie spostrzeżenie: zaproszenie Boga do przyjaźni z człowiekiem, takie otwarcie się na Tego Trzeciego, nie tylko nie osłabia relacji między przyjaciółmi, ale ją uwzniaśla, powoduje, że jest silniejsza niż wiele sił tego świata.
Obserwując mnie i przyjaciela, ktoś zadał mi pytanie: "Czy to Twój brat?" Odpowiedziałem: "Prawie". A pomyślałem: "Bardzo bym chciał". Bo przyjaźń to takie braterstwo, tyle że nie sprawiają go więzy krwi, ale wolny wybór, czasami niezbyt zrozumiały, nieraz nagły, innym razem odkrywany lata całe.
Przyjaźń wiąże się też z charakterystycznym momentem rozstania. Bez jakiegoś smutku, ale z wdzięcznością za dar spotkania i z domyślnym zapewnieniem o wzajemnej pamięci.
Boże, dziękuję Ci za dar przyjaźni!
Chociaż gdzieś wcześniej napisałem, że zwierzanie się nie jej w przyjaźni najważniejsze, to jednak piękniejsza jego forma, którą nazwałbym powierzeniem się przyjacielowi niesamowicie cementuje przyjaźń. Wspólnie spędzone chwile, długie rozmowy, bardziej lub mniej poważne, czasem wylane łzy... to wszystko sprawia, że więź między przyjaciółmi się zacieśnia i staje się bardziej żywa.
Drugie spostrzeżenie: zaproszenie Boga do przyjaźni z człowiekiem, takie otwarcie się na Tego Trzeciego, nie tylko nie osłabia relacji między przyjaciółmi, ale ją uwzniaśla, powoduje, że jest silniejsza niż wiele sił tego świata.
Obserwując mnie i przyjaciela, ktoś zadał mi pytanie: "Czy to Twój brat?" Odpowiedziałem: "Prawie". A pomyślałem: "Bardzo bym chciał". Bo przyjaźń to takie braterstwo, tyle że nie sprawiają go więzy krwi, ale wolny wybór, czasami niezbyt zrozumiały, nieraz nagły, innym razem odkrywany lata całe.
Przyjaźń wiąże się też z charakterystycznym momentem rozstania. Bez jakiegoś smutku, ale z wdzięcznością za dar spotkania i z domyślnym zapewnieniem o wzajemnej pamięci.
Boże, dziękuję Ci za dar przyjaźni!
czwartek, 16 sierpnia 2007
Światło-Życie
Dwa greckie słowa ułożone w krzyż Chrystusa. Pośrodku grecka litera omega, znak Ducha Świętego, Sprawcy jedności. Także jedności Światła i Życia. I przebogata symbolika.
Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemnościach, lecz będzie miał światło życia. (J 8,12)
Z jednej strony to Jezus jest Światłem, które oświeca naszą drogę, wskazuje właściwy kierunek, nadaje sens naszemu życiu. Jest też Życiem swoich wybranych, nawet jeśli ich ziemskie życie dobiega końca, wiedzą, iż będą trwać w Nim.
Z drugiej strony - światło to wszystko, co mówi nam, jak winniśmy żyć, co robić, by stawać się każdego dnia lepszym, dojrzalszym chrześcijaninem; życie zaś to stan rzeczywisty, to wszystko, czym rzeczywiście jestem tu i teraz. I tu potrzeba sporo zachodu i łaski Ducha Świętego, żeby te dwa greckie słowa stawały się w nas jednością.
Kiedyś, w Tyńcu, zdziwiłem się bardzo, gdy ojciec opat przewodniczył Liturgii Godzin w kapie z wyhaftowaną foską na plecach. Dopiero później dowiedziałem się, że Oaza sobie tego znaku nie wymyśliła, ale że już od pierwszych wieków chrześcijaństwa fos-dzoe było znakiem wszystkich wierzących.
Dla mnie osobiście ten znak jest znakiem niezwykłym. Głęboko w pamięci przechowuję trzy wspomnienia z nim związane.
Maćkowice. 9 październik 1999 roku. Kaplica domu rekolekcyjnego, w której przyjąłem skórzaną foskę. "Czy chcesz być świadkiem Jezusa Chrystusa" - usłyszałem z ust Kapłana. A potem - "Bądź światłem i życiem". A potem radość, z którą wracałem do domu.
Przemyśl. 1 września 2001 roku. Bazylika Archikatedralna. Błogosławieństwo animatora Ruchu i przyjęcie krzyża animatorskiego z rąk Księdza Arcybiskupa. Krzyż. Tak upragniony i oczekiwany, że aż z pewnym niedowierzaniem nań patrzyłem.
Krościenko nad Dunajcem. Daty nie pomnę. Kaplica Chrystusa Sługi w czasie Eucharystii. Stałem przy ołtarzu, twarzą zwrócony do ludzi i moją uwagę przykuł witraż z tyłu kaplicy. Prosty, zwyczajny. A na nim - fos-dzoe. I wtedy coś mi powiedziało, że moje życie i powołanie zostało wpisane w ten znak. Minęło sporo czasu, ale zdania nie zmieniłem.
Czym jeszcze jest dla mnie ten znak? Okazją do rachunku sumienia - czy światło staje się we mnie życiem? Zobowiązaniem do działania. Przypomnieniem tego, co najważniejsze. Znakiem, z którym się w pełni utożsamiam i do którego całe życie trzeba mi dorastać.
Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemnościach, lecz będzie miał światło życia. (J 8,12)
Z jednej strony to Jezus jest Światłem, które oświeca naszą drogę, wskazuje właściwy kierunek, nadaje sens naszemu życiu. Jest też Życiem swoich wybranych, nawet jeśli ich ziemskie życie dobiega końca, wiedzą, iż będą trwać w Nim.
Z drugiej strony - światło to wszystko, co mówi nam, jak winniśmy żyć, co robić, by stawać się każdego dnia lepszym, dojrzalszym chrześcijaninem; życie zaś to stan rzeczywisty, to wszystko, czym rzeczywiście jestem tu i teraz. I tu potrzeba sporo zachodu i łaski Ducha Świętego, żeby te dwa greckie słowa stawały się w nas jednością.
Kiedyś, w Tyńcu, zdziwiłem się bardzo, gdy ojciec opat przewodniczył Liturgii Godzin w kapie z wyhaftowaną foską na plecach. Dopiero później dowiedziałem się, że Oaza sobie tego znaku nie wymyśliła, ale że już od pierwszych wieków chrześcijaństwa fos-dzoe było znakiem wszystkich wierzących.
Dla mnie osobiście ten znak jest znakiem niezwykłym. Głęboko w pamięci przechowuję trzy wspomnienia z nim związane.
Maćkowice. 9 październik 1999 roku. Kaplica domu rekolekcyjnego, w której przyjąłem skórzaną foskę. "Czy chcesz być świadkiem Jezusa Chrystusa" - usłyszałem z ust Kapłana. A potem - "Bądź światłem i życiem". A potem radość, z którą wracałem do domu.
Przemyśl. 1 września 2001 roku. Bazylika Archikatedralna. Błogosławieństwo animatora Ruchu i przyjęcie krzyża animatorskiego z rąk Księdza Arcybiskupa. Krzyż. Tak upragniony i oczekiwany, że aż z pewnym niedowierzaniem nań patrzyłem.
Krościenko nad Dunajcem. Daty nie pomnę. Kaplica Chrystusa Sługi w czasie Eucharystii. Stałem przy ołtarzu, twarzą zwrócony do ludzi i moją uwagę przykuł witraż z tyłu kaplicy. Prosty, zwyczajny. A na nim - fos-dzoe. I wtedy coś mi powiedziało, że moje życie i powołanie zostało wpisane w ten znak. Minęło sporo czasu, ale zdania nie zmieniłem.
Czym jeszcze jest dla mnie ten znak? Okazją do rachunku sumienia - czy światło staje się we mnie życiem? Zobowiązaniem do działania. Przypomnieniem tego, co najważniejsze. Znakiem, z którym się w pełni utożsamiam i do którego całe życie trzeba mi dorastać.
niedziela, 12 sierpnia 2007
Nowe życie w Chrystusie
Natalia Anna. Takie imiona nosi dziewczynka, którą dzisiaj ochrzciłem. Po raz pierwszy udzieliłem sakramentu chrztu i udzieliłem go właśnie Natalii Annie, córeczce mojego kolegi. W imieniu Kościoła przyjąłem ją do wspólnoty ludu Nowego Przymierza, w której będzie dorastać, przyjmie pierwszą Komunię świętą, potem inne sakramenty, w której będzie kształtowała swoje życie z wiary, w której w końcu umrze przechodząc z życia do życia. To niesamowite wrażenie. Być narzędziem, poprzez które ktoś odrodził się do nowego życia, stał się dzieckiem Bożym. Kiedyś stanę przed Bożym tronem i zdam sprawę ze swojego włodarstwa. Będą przy mnie wtedy wszyscy, których ochrzciłem, wyspowiadałem, udzieliłem Komunii świętej i wszyscy inni, dla których miałem być "alter Christus". Oby świadczyli oni w tym dniu na moją korzyść.
Co wynika z tego wydarzenia? Na pewno mój obowiązek modlitwy za Natalię Annę. Jest, jak powiedziałem, córką mojego kolegi, więc pewnie będzie mi dane widzieć jej rozwój, mieć jakiś niewielki choćby kontakt z tą osóbką. Ale nie to jest najważniejsze. Ważna jest pamięć przed Panem. Natalia Anna zatem od dzisiaj dołączy do tylu osób, które kiedyś spotkałem na mojej drodze jako animator, kleryk, czy teraz, całkiem niedawno - diakon. Do tych, którzy byli w mojej grupie, którzy prosili o modlitwę, którzy w mniejszym lub większym stopniu korzystali z mojej posługi.
A kiedy zacznie mi grozić widmo rutyny będę chciał sobie przypomnieć właśnie ten dzień: Natalię Annę, mój drżący głos i rękę z pewnym lękiem wylewającą wodę chrztu na głowę dziewczynki.
Co wynika z tego wydarzenia? Na pewno mój obowiązek modlitwy za Natalię Annę. Jest, jak powiedziałem, córką mojego kolegi, więc pewnie będzie mi dane widzieć jej rozwój, mieć jakiś niewielki choćby kontakt z tą osóbką. Ale nie to jest najważniejsze. Ważna jest pamięć przed Panem. Natalia Anna zatem od dzisiaj dołączy do tylu osób, które kiedyś spotkałem na mojej drodze jako animator, kleryk, czy teraz, całkiem niedawno - diakon. Do tych, którzy byli w mojej grupie, którzy prosili o modlitwę, którzy w mniejszym lub większym stopniu korzystali z mojej posługi.
A kiedy zacznie mi grozić widmo rutyny będę chciał sobie przypomnieć właśnie ten dzień: Natalię Annę, mój drżący głos i rękę z pewnym lękiem wylewającą wodę chrztu na głowę dziewczynki.
czwartek, 9 sierpnia 2007
Istota przyjaźni
Przyjaźń należy chyba do tych rzeczy, które wszyscy wydają się doskonale znać, ale mało kto potrafi opisać. Sam spotkałem się z całą masą definicji przyjaźni. Każda z nich jest na swój sposób trafna i kulawa zarazem. To by oznaczało, że przyjaźń należy do pojęć, których nie da się ująć w sztywny garnitur słów, bo przerastają możliwości ludzkiego języka. Jest takich słów więcej: Bóg, wiara, nadzieja, miłość, królestwo Boże. Wśród nich właśnie przyjaźń. To czyni ją wielką i niesamowitą.
A jednak, na ile potrafimy, chcemy każdą z tych rzeczywistości po ludzku opisać, choć od początku zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystkiego nie powiemy. Tak też i przyjaźń będzie zawsze niedopowiedziana, niedookreślona. Wiem o tym i ja. A jednak próbuję pisać.
Ktoś powiedział, że przyjaciel to osoba, której może wszystko powiedzieć. Czy rzeczywiście tak jest? Czy to jest najważniejsze w przyjaźni? Jest w tym jakaś głębia. Mówi o tym sam Jezus:
Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (J 15,15).
Czy jednak zwierzanie się jest rzeczywiście istotą przyjaźni? Myślę, że jest raczej skutkiem tego przedziwnego otwarcia się na siebie jakie ma miejsce w przyjaźni. To otwarcie wynika z miłości i zaufania. Chcę powierzyć siebie drugiemu nie tylko dlatego, żeby pomógł mi rozwiązać moje problemy czy choćby tylko, by się wygadać. Ale w pewien sposób umocnić naszą relację, nasze wzajemne obdarowanie.
Kiedy zaczyna się przyjaźń? Kiedy zwyczajna ludzka znajomość przeradza się w przyjaźń? Myślę, że trudno tu stawiać jakieś ścisłe granice. Ważne natomiast jest w przyjaźni poznawanie siebie. Dlatego uważam, że przyjaźnie na odległość są możliwe jedynie wtedy, gdy przyjaciele wcześniej zdążyli się dobrze poznać. Kto chce być przyjacielem musi chcieć poznać prawdę o sobie i prawdę o przyjacielu, a to nie jest łatwe. Często chcemy być postrzegani jako lepsi, mądrzejsi niż jesteśmy naprawdę. Ale to nie wszystko. Często tworzymy sobie fałszywe wyobrażenie o naszym przyjacielu. Tymczasem proces poznawanie siebie owocuje odkrywaniem nie tylko swoich zalet, ale także i wad. Przyjaciel to osoba, przy której mogę, a powiem więcej, muszę być sobą, jeśli zależy mi na przyszłości mojej przyjaźni. To właśnie przyjaźń powinna być miejscem demaskacji, obnażenia swoich wad i niedociągnięć, bo tylko przyjaciel potrafi powiedzieć o sprawie dla nas bolesnej tak, żeby nas nie zabolała i tylko miłość, której formą jest przyjaźń może być motywacją wystarczającą do podjęcia pracy nad sobą, pracy dążącej do przemiany.
Ktoś powiedział, że kochać się to nie znaczy patrzeć się wciąż na siebie, ale to patrzeć w tym samym kierunku. To samo tyczy się przyjaźni. Przyjaciele nie tylko się sobie zwierzają. Nie tylko chcą spędzać razem swój czas. Oni mają wspólny cel. Oni do czegoś wspólnie dążą, pragną w tym dążeniu także przekształcać, rozwijać samych siebie oraz swoją przyjaźń. Jeśli tym wspólnym celem przyjaciół jest Bóg, to przyjaźń nabiera znaczenia transcendentnego, nadprzyrodzonego, jej rozwój nie ma granic na tym świecie.
Ktoś inny powiedział, że przyjaciel to osoba, która wszystko o mnie wie, a jednak nadal chce być moim przyjacielem. Coś w tym jest. Czasami jest tak, że po latach nasz przyjaciel wydaje się nam być kimś zupełnie innym niż człowiek, z którym zaprzyjaźniliśmy się kilka lat temu. A jednak jest naszym przyjacielem.
Mniej więcej rok temu, kiedy byłem wśród osób, z którymi zjedliśmy w naszej parafialnej Oazie kilka beczek soli, pamiętam, że wkurzyłem te osoby jakąś swoją przywarą, która akurat dała o sobie znać. Jedna z tych osób zareagowała bardzo poprawnie, choć może trochę nerwowo, delikatnie sprowadzając mnie na właściwe tory jakąś ironią czy przytykiem. I wtedy ktoś z wielką wyrozumiałością w głosie powiedział: "Daj spokój, to jest nasz Krzysiu". Niby nic, a tak wiele.
A jednak, na ile potrafimy, chcemy każdą z tych rzeczywistości po ludzku opisać, choć od początku zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystkiego nie powiemy. Tak też i przyjaźń będzie zawsze niedopowiedziana, niedookreślona. Wiem o tym i ja. A jednak próbuję pisać.
Ktoś powiedział, że przyjaciel to osoba, której może wszystko powiedzieć. Czy rzeczywiście tak jest? Czy to jest najważniejsze w przyjaźni? Jest w tym jakaś głębia. Mówi o tym sam Jezus:
Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (J 15,15).
Czy jednak zwierzanie się jest rzeczywiście istotą przyjaźni? Myślę, że jest raczej skutkiem tego przedziwnego otwarcia się na siebie jakie ma miejsce w przyjaźni. To otwarcie wynika z miłości i zaufania. Chcę powierzyć siebie drugiemu nie tylko dlatego, żeby pomógł mi rozwiązać moje problemy czy choćby tylko, by się wygadać. Ale w pewien sposób umocnić naszą relację, nasze wzajemne obdarowanie.
Kiedy zaczyna się przyjaźń? Kiedy zwyczajna ludzka znajomość przeradza się w przyjaźń? Myślę, że trudno tu stawiać jakieś ścisłe granice. Ważne natomiast jest w przyjaźni poznawanie siebie. Dlatego uważam, że przyjaźnie na odległość są możliwe jedynie wtedy, gdy przyjaciele wcześniej zdążyli się dobrze poznać. Kto chce być przyjacielem musi chcieć poznać prawdę o sobie i prawdę o przyjacielu, a to nie jest łatwe. Często chcemy być postrzegani jako lepsi, mądrzejsi niż jesteśmy naprawdę. Ale to nie wszystko. Często tworzymy sobie fałszywe wyobrażenie o naszym przyjacielu. Tymczasem proces poznawanie siebie owocuje odkrywaniem nie tylko swoich zalet, ale także i wad. Przyjaciel to osoba, przy której mogę, a powiem więcej, muszę być sobą, jeśli zależy mi na przyszłości mojej przyjaźni. To właśnie przyjaźń powinna być miejscem demaskacji, obnażenia swoich wad i niedociągnięć, bo tylko przyjaciel potrafi powiedzieć o sprawie dla nas bolesnej tak, żeby nas nie zabolała i tylko miłość, której formą jest przyjaźń może być motywacją wystarczającą do podjęcia pracy nad sobą, pracy dążącej do przemiany.
Ktoś powiedział, że kochać się to nie znaczy patrzeć się wciąż na siebie, ale to patrzeć w tym samym kierunku. To samo tyczy się przyjaźni. Przyjaciele nie tylko się sobie zwierzają. Nie tylko chcą spędzać razem swój czas. Oni mają wspólny cel. Oni do czegoś wspólnie dążą, pragną w tym dążeniu także przekształcać, rozwijać samych siebie oraz swoją przyjaźń. Jeśli tym wspólnym celem przyjaciół jest Bóg, to przyjaźń nabiera znaczenia transcendentnego, nadprzyrodzonego, jej rozwój nie ma granic na tym świecie.
Ktoś inny powiedział, że przyjaciel to osoba, która wszystko o mnie wie, a jednak nadal chce być moim przyjacielem. Coś w tym jest. Czasami jest tak, że po latach nasz przyjaciel wydaje się nam być kimś zupełnie innym niż człowiek, z którym zaprzyjaźniliśmy się kilka lat temu. A jednak jest naszym przyjacielem.
Mniej więcej rok temu, kiedy byłem wśród osób, z którymi zjedliśmy w naszej parafialnej Oazie kilka beczek soli, pamiętam, że wkurzyłem te osoby jakąś swoją przywarą, która akurat dała o sobie znać. Jedna z tych osób zareagowała bardzo poprawnie, choć może trochę nerwowo, delikatnie sprowadzając mnie na właściwe tory jakąś ironią czy przytykiem. I wtedy ktoś z wielką wyrozumiałością w głosie powiedział: "Daj spokój, to jest nasz Krzysiu". Niby nic, a tak wiele.
niedziela, 5 sierpnia 2007
Jak ziarnka piasku
W jednym ze swoich opowiadań Bruno Ferrero przytacza taką oto historię:
Trzynastoletni Tomek spacerował plażą razem ze swą matką.
W pewnej chwili zapytał:
- Mamo, jak można zatrzymać przyjaciela, kiedy w końcu uda się go zdobyć?
Matka zastanowiła się przez chwilę, potem schyliła się i wzięła dwie garście piasku.
Uniosła obie ręce do góry; zacisnęła mocno jedną dłoń: piasek uciekał jej między palcami i im bardziej ściskała pięść, tym szybciej wysypywał się piasek.
Druga dłoń była otwarta: został na niej cały piasek.
Tomek patrzył zdziwiony, potem zawołał:
- Rozumiem!
Na kanwie tej opowiastki chciałbym się zastanowić nad jednym z czynników totalnie niszczących przyjaźń. Jest nim zazdrość i związane z nią pożądanie. Bardzo dobrą definicję pożądania podał w jednej ze swoich książek ks. prof. Józef Tischner, którego zresztą będę coraz częściej cytował na tym blogu. Napisał on, że pożądanie to pragnienie stania się jedynym źródłem zaspokojenia potrzeb drugiej osoby. A więc nie chodzi tu wyłącznie o pożądanie w sensie seksualnym, bo tak je najczęściej rozumiemy, ale o chęć przywłaszczenia sobie drugiego człowieka, bardzo często ukrywaną pod płaszczykiem dobroczynności. Przykład: chcę pomóc mojemu przyjacielowi, gdy ma on jakiś problem, ale nie mogę znieść, gdy mój przyjaciel rozwiązuje swój problem bez mojej wiedzy, a już broń Boże, żeby szedł z nim do kogoś innego. Chcę mu poświęcać swój czas, ale nerki mi drżą, kiedy on spędza swój czas z kimś innym. I wydaje mi się, że to on jest ten zły, bo przecież ja chcę dobrze...
Zazdrość. Violetta Villas śpiewała kiedyś: "nie ma miłości bez zazdrości". Melodia wpadająca w ucho, ale tekst zupełnie nieprawdziwy. Jeżeli przyjmiemy, że przyjaźń to jedna z subtelniejszych form miłości, to musimy dodać załącznik, że prawdziwa przyjaźń jest absolutnym zaprzeczeniem i przeciwieństwem zazdrości. Zauważyłem w swoim życiu jeszcze jedną prawidłowość - kiedy chciałem mieć przyjaciół, kiedy ich szukałem to najczęściej byłem sam. Wtedy szedłem do kaplicy i starałem się wypełnić pustkę, jaka we mnie była, Bogiem. A potem, nie wiadomo skąd, gromadzili się wokół mnie wspaniali ludzie.
Przyjaciel ufa swojemu przyjacielowi. Ufność wcale nie oznacza zwierzania się ze wszystkich swoich, mniejszych lub większych, tajemnic. Polega raczej na przekonaniu, że przyjaciel nie zdradzi. Ksiądz Profesor Tischner pisał, że u podstaw relacji międzyosobowej leży założenie, że ten drugi mnie nie zabije. Zdrada jest właśnie takim zabójstwem, jest zabójstwem duszy, oczywiście w przenośnym sensie. I to właśnie zdrada jest czynnikiem, który niszczy przyjaźń z wyjątkową prezycją i okrucieństwem. Czy możliwe jest kontynuowanie przyjaźni, gdy przyjaciel zdradził? Jest możliwe, ale bardzo trudne. Ludzie w przyjaźni doznają prócz mnóstwa pozytywnych wrażeń także wiele zranień. Zdrada jest zranieniem, które najtrudniej wyleczyć. Przykładem takiej przyjaźni jest relacja Jezusa z Judaszem. Kiedy zdrajca przyszedł z kohortą do Getsemani Jezus mu powiedział: "Przyjacielu, po coś przyszedł?" (Mt 26,50), chociaż doskonale wiedział, po co Judasz przyszedł i że właśnie dokonuje się najsławniejsza zdrada w dziejach świata. Dla Jezusa jednak Judasz był przede wszystkim przyjacielem, który się pogubił. Ale wróćmy do ufności. Ta ufność polega między innymi na tym, żeby dać przyjacielowi totalną wolność, żeby zaryzykować, że przyjaciel odejdzie. Otworzyć dłoń pełną piasku. Bez takiej ufności nie można budować prawdziwej przyjaźni.
Trzynastoletni Tomek spacerował plażą razem ze swą matką.
W pewnej chwili zapytał:
- Mamo, jak można zatrzymać przyjaciela, kiedy w końcu uda się go zdobyć?
Matka zastanowiła się przez chwilę, potem schyliła się i wzięła dwie garście piasku.
Uniosła obie ręce do góry; zacisnęła mocno jedną dłoń: piasek uciekał jej między palcami i im bardziej ściskała pięść, tym szybciej wysypywał się piasek.
Druga dłoń była otwarta: został na niej cały piasek.
Tomek patrzył zdziwiony, potem zawołał:
- Rozumiem!
Na kanwie tej opowiastki chciałbym się zastanowić nad jednym z czynników totalnie niszczących przyjaźń. Jest nim zazdrość i związane z nią pożądanie. Bardzo dobrą definicję pożądania podał w jednej ze swoich książek ks. prof. Józef Tischner, którego zresztą będę coraz częściej cytował na tym blogu. Napisał on, że pożądanie to pragnienie stania się jedynym źródłem zaspokojenia potrzeb drugiej osoby. A więc nie chodzi tu wyłącznie o pożądanie w sensie seksualnym, bo tak je najczęściej rozumiemy, ale o chęć przywłaszczenia sobie drugiego człowieka, bardzo często ukrywaną pod płaszczykiem dobroczynności. Przykład: chcę pomóc mojemu przyjacielowi, gdy ma on jakiś problem, ale nie mogę znieść, gdy mój przyjaciel rozwiązuje swój problem bez mojej wiedzy, a już broń Boże, żeby szedł z nim do kogoś innego. Chcę mu poświęcać swój czas, ale nerki mi drżą, kiedy on spędza swój czas z kimś innym. I wydaje mi się, że to on jest ten zły, bo przecież ja chcę dobrze...
Zazdrość. Violetta Villas śpiewała kiedyś: "nie ma miłości bez zazdrości". Melodia wpadająca w ucho, ale tekst zupełnie nieprawdziwy. Jeżeli przyjmiemy, że przyjaźń to jedna z subtelniejszych form miłości, to musimy dodać załącznik, że prawdziwa przyjaźń jest absolutnym zaprzeczeniem i przeciwieństwem zazdrości. Zauważyłem w swoim życiu jeszcze jedną prawidłowość - kiedy chciałem mieć przyjaciół, kiedy ich szukałem to najczęściej byłem sam. Wtedy szedłem do kaplicy i starałem się wypełnić pustkę, jaka we mnie była, Bogiem. A potem, nie wiadomo skąd, gromadzili się wokół mnie wspaniali ludzie.
Przyjaciel ufa swojemu przyjacielowi. Ufność wcale nie oznacza zwierzania się ze wszystkich swoich, mniejszych lub większych, tajemnic. Polega raczej na przekonaniu, że przyjaciel nie zdradzi. Ksiądz Profesor Tischner pisał, że u podstaw relacji międzyosobowej leży założenie, że ten drugi mnie nie zabije. Zdrada jest właśnie takim zabójstwem, jest zabójstwem duszy, oczywiście w przenośnym sensie. I to właśnie zdrada jest czynnikiem, który niszczy przyjaźń z wyjątkową prezycją i okrucieństwem. Czy możliwe jest kontynuowanie przyjaźni, gdy przyjaciel zdradził? Jest możliwe, ale bardzo trudne. Ludzie w przyjaźni doznają prócz mnóstwa pozytywnych wrażeń także wiele zranień. Zdrada jest zranieniem, które najtrudniej wyleczyć. Przykładem takiej przyjaźni jest relacja Jezusa z Judaszem. Kiedy zdrajca przyszedł z kohortą do Getsemani Jezus mu powiedział: "Przyjacielu, po coś przyszedł?" (Mt 26,50), chociaż doskonale wiedział, po co Judasz przyszedł i że właśnie dokonuje się najsławniejsza zdrada w dziejach świata. Dla Jezusa jednak Judasz był przede wszystkim przyjacielem, który się pogubił. Ale wróćmy do ufności. Ta ufność polega między innymi na tym, żeby dać przyjacielowi totalną wolność, żeby zaryzykować, że przyjaciel odejdzie. Otworzyć dłoń pełną piasku. Bez takiej ufności nie można budować prawdziwej przyjaźni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)